6-latkę przetrzymywaną w skrzyni - klatce o wymiarach 120 na 80 cm policjanci znaleźli wczoraj wieczorem w Starych Babicach pod Warszawą. Wokół skrzyni panował bałagan, w środku było brudno, unosił się fetor. Rodzice wyjaśniali początkowo, że zamykanie dziecka było konieczne, ponieważ jest upośledzone. Dziewczynka była w stanie skrajnego wyczerpania, niedożywiona i półnaga; trafiła do szpitala. Opiekujący się Martą lekarze nie mogli nawiązać z nią żadnego kontaktu. Pruszkowska Prokuratura Rejonowa postawiła Małgorzacie i Markowi M. zarzuty znęcania się nad dzieckiem ze szczególnym okrucieństwem i pozbawiania go wolności. Grozi im za to do 10 lat więzienia. Będzie także wnioskować do sądu o areszt dla nich. - Wystąpimy również o pozbawienie rodziców dziewczynki praw rodzicielskich - powiedziała zastępca szefa pruszkowskiej Prokuratury Rejonowej Krystyna Perkowska. Jak poinformowała, matka dziewczynki podczas przesłuchania zaprzeczyła, jakoby wielokrotnie przetrzymywała dziecko w skrzyni. Na pytanie, dlaczego nie dbała o nie i pomimo skazy białkowej nie leczyła, powiedziała wymijająco: "nie wiedziałam, do kogo w tej sprawie mam się zgłosić". Tak samo odpowiadała na pytania dotyczące edukacji dziecka. - Odnoszę wrażenie, że przetrzymywanie w skrzyni było jej pomysłem, bo wyjaśniała, że zrobiła to dla dobra dziewczynki - powiedziała Perkowska. W charakterze świadka przesłuchiwany był także 17-letni brat Marty. Z jego relacji wynika, że w domu dochodziło często do kłótni, nawet do bicia dzieci. - Żadnego z braci nie traktowano jednak tak jak dziewczynkę - powiedziała prokurator. Rodzice Marty mają jeszcze czterech synów w wieku od 11 do 26 lat. W pobliskim komisariacie nie było dotychczas zgłoszeń dotyczących przemocy fizycznej i psychicznej w tej rodzinie. Sąsiedzi są zbulwersowani, nie mogą uwierzyć, że rodzice znęcali się nad dzieckiem. - Policjant powiedział, że dziewczynka była w klatce, ale może to był rodzaj kojca. Matka podjęła pracę i dziecko pozostawało samo - mówią. Ktoś z nich zauważył jednak, że coś niedobrego dzieje się w rodzinie i na początku lipca zawiadomił Przychodnię Zdrowia Warszawa-Wrzeciono i pobliski Ośrodek Pomocy Społecznej. - Osobiście udałam się wtedy na teren posesji. Początkowo nie zostałam wpuszczona. Kiedy wróciłam w asyście dwóch policjantów, ojciec przyniósł dziewczynkę. Była rozkojarzona, tak jakby wybudzona dopiero ze snu. Rodzice przyznali, że jest chora i że nie jest leczona. Matka nie umiała powiedzieć, dlaczego. Myślę, że wstydziła się swojego dziecka - powiedziała kierowniczka Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Babicach Starych Krystyna Trojak. Dodała, że prosiła, by matka zgłosiła się do ośrodka. Ona jednak nie przyszła. - Kiedy byłam u niej w domu z wizytą, była bardzo zdenerwowana. Ojciec dziewczynki zachowywał się spokojnie. Myślę, że kobieta krępowała się, że ma chore dziecko. Słyszałam od jednego z pracowników socjalnych, że chłopcy z tej rodziny (niepełnoletni) uczą się dobrze - opowiadała. - 10 lipca wystosowałam pismo do sądu w Pruszkowie z informacją, że jesteśmy zaniepokojeni sytuacją w rodzinie - powiedziała. Sąsiedzi są zgodni, że rodzina żyje skromnie, ale nie można mówić o niej, że jest uboga. Ona pracuje w sklepie spożywczym, on miał warsztat samochodowy, teraz pracuje jako lakiernik w Wojskowej Akademii Technicznej. Najstarszy, 26-letni syn jest księdzem, 17-letni, chory na stwardnienie rozsiane, wyprowadził się do dziewczyny. - Mieli kłopoty, nieraz zwracałam się do matki Martuni, ile ty jeszcze Małgosiu możesz wytrzymać - opowiadała bliska sąsiadka. - Mimo to pranie wisiało na sznurku, dzieci były czysto ubrane, jedzenie było ugotowane - dodała. 6-letniej Marty sąsiedzi nie widzieli jednak od dawna. Niektórzy myśleli nawet, że dziecko zostało oddane. - Pamiętam, że ładna dziewczynka z niej była, bardzo drobna, ale wyglądała na normalną. Matka tłumaczyła, że dziecko urodziło się ze skazą białkową - powiedziała jedna z sąsiadek, dodając: - Kiedy jeszcze do nich przychodziłam dziewczynka miała swój pokój, ładny, z dużym oknem, miała łóżeczko, zabawki. Nikt dokładnie nie pamięta, kiedy urwały się kontakty z rodziną M. Przyczyną były jakieś sąsiedzkie zatargi. Jedna z sąsiadek powiedziała, że zerwała kontakt, bo nie podobało jej się jak traktowali swoje dzieci, obelżywie się do nich odzywali. Inny sąsiad powiedział, że chciał oszczędzić sobie nieprzyjemnych uwag pod swoim i swej rodziny adresem. Posłuchaj relacji reportera RMF Romana Osicy: