- Ojciec był jedyną osobą, która o mnie dbała, od jego zatrzymania musiałem dbać o siebie sam - powiedział Wawrzecki, który pozwał skarb państwa, domagając się 500 tys. zł. Mówił o matce, która odeszła od nich, gdy był małym dzieckiem i macosze, z którą nie łączyły go silne więzy. Powiedział, że po śmierci ojca wyrzucono go pod pretekstem nieusprawiedliwionych nieobecności z liceum im. Reytana, z innej warszawskiej szkoły relegowano jego brata. - W szkole wytykali mnie palcami, dzielnicowy co chwila przychodził do domu sprawdzać, co się dzieje, mieszkanie podlegało przepadkowi mienia, na wszystkie sprzęty trzeba było mieć rachunki, inaczej zabierał je komornik - wspominał. W chwili śmierci ojca miał 15 lat. Przerwawszy naukę poszedł do wojska, a potem imał się rożnych zajęć, ale - jak mówił - gdy przełożeni dowiadywali się, kim jest, kazali mu się zwalniać z pracy. - Na początku były pochwały, potem propozycje odejścia za porozumieniem stron. Kierownicy byli partyjni, nie chcieli mieć takiego pracownika i szkodzić sobie w karierze - powiedział. Rozładowywał wagony, był pomocnikiem wiertacza, pracował przy produkcji materiałów budowlanych, rozwoził mleko. Wspominał, jak raz kierownik przyszedł i powiedział: "pan Wawrzecki nosi worki". Później- jak mówił - gdy dzięki znajomości angielskiego, zdobył pracę w ambasadzie Egiptu, nachodzili go funkcjonariusze SB, także w domu, aż wreszcie i stamtąd się zwolnił. Ostatnim jego zajęciem było stanowisko dysponenta w biurze handlu zagranicznego. Od 1986 r. był na rencie - najwyższa wynosiła - 438 zł, po śmierci żony przeszedł na korzystniejszą dla niego - rentę rodzinną. Wawrzecki jest przekonany, że gdyby nie aresztowanie i stracenie ojca, jego życie potoczyłoby się inaczej. - Dobrze się uczyłem. Ojciec chciał, żebym był inżynierem lub architektem, mnie bardziej pociągały języki obce. Gdyby nie to, co się stało, na pewno byłbym wybitnym specjalistą w jakiejś dziedzinie - powiedział. Powiedział też, że z ojcem łączyła go bardzo bliska więź i że do dzisiaj odczuwa jego brak. - Takich dramatów, kiedy dziecko traci ojca jest dużo. Ale ten dramat polegał na tym, że ojca pana Andrzeja zabrało państwo i wiedziało o tym bardzo wiele osób. Najohydniejsza była nagonka, ludzie dali się przekonać, że skazani to zbrodniarze - powiedział w mowie końcowej, reprezentujący Wawrzeckiego, adwokat Dariusz Pluta. - Krzyczano za nim "złodziej"; mógł tylko uciec, ciężko pracować i skończyć na rencie - dodał. Argumentował, że za naruszenie fundamentalnego prawa do życia w pełnej rodzinie, za to, że państwo zabrało mu młodość, należy mu się zadośćuczynienie. Reprezentująca skarb państwa Aldona Łoniewska-Szczypior zgodziła się, że skazanie Stanisława Wawrzeckiego na śmierć i wykonanie wyroku było, według dzisiejszych standardów, niewyobrażalne i miało tragiczne skutki także dla jego rodziny. Przypomniała, że Sąd Najwyższy "przeprosił za tę ciemną kartę historii", jednak nie stwierdził, by oskarżeni byli niewinni. Jej zdaniem powód nie wykazał, że należy mu się zadośćuczynienie od skarbu państwa. Wyrok ma zostać ogłoszony za dwa tygodnie. Wiosną ubiegłego roku pion śledczy IPN postawił zarzut przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków Feliksowi W. - prokuratorowi oskarżającemu w 1965 r. w procesie w "aferze mięsnej". Sprawa jest już w stołecznym sądzie. W 2004 r. Sąd Najwyższy orzekł, że wyroki wobec oskarżonych w "aferze mięsnej", w tym wyrok śmierci wobec Wawrzeckiego, zapadły z rażącym naruszeniem prawa. Wyroki sąd uchylił, umarzając jednocześnie postępowanie wobec wszystkich 10 skazanych. Tym samym uwzględniono kasację wniesioną przez ówczesnego rzecznika praw obywatelskich prof. Andrzeja Zolla. Postępowanie zostało umorzone, bo żaden ze skazanych już nie żył, a sprawa przedawniła się w 1989 roku. SN podkreślał, że wyrok nie może służyć pełnej rehabilitacji skazanych, gdyż nawet kasacja RPO nie podważała ich winy. W 2007 r. warszawski sąd uznał, że bliscy Wawrzeckiego nie dostaną rekompensaty za skonfiskowany wówczas majątek - mieszkanie, dom pod Warszawą, a także kilka kilogramów złota w sztabkach i biżuterii. Wcześniej sąd przyznał jego żonie i innemu synowi po 108 tys. zł odszkodowania.