- Mama wiedziała, że idę na powstanie. Poprzedniego dnia uczesała mnie w warkoczyki. Okropnie się wtedy złościłam, bo uważałam, że zrobiła to nierówno. Kto to widział, aby żołnierz miał tak złą fryzurę - mówi Elżbieta Dziębowska "Dewajtis" z batalionu Parasol. - Wyszłam z domu tak jak stałam: w bluzce, spódnicy, letnich butach. Chyba miałam ze sobą sweter, ale szybko mi się gdzieś zapodział. Do kieszeni wsunęłam szczoteczkę do zębów. Nic więcej nie wzięłam. Żadnej maskotki. Uważałam, że jestem dorosła. Miałam przecież 15 lat. Rozdział skończony Jurgów, mała wieś pod Tatrami, kilka kilometrów od słowackiej granicy. W starym domu, w pobliżu drewnianej szkoły, mieszka od 40 lat Elżbieta Dziębowska. Trafiła tam przez przypadek, gdy w 1970 r. przeprowadziła się z Warszawy do Krakowa i podjęła pracę w Katedrze Teorii i Historii Muzyki UJ. Poszukiwała mieszkania poza miastem dla siebie i matki. Rozpuściła wici: może ktoś wie, może ktoś słyszał... Najpierw przyjechała do Jurgowa na wakacje, bo kolega z uczelni zachwalał jego uroki. Spodobało się. Gdy usłyszała, że kolega chce sprzedać swój dom zaproponowała: "Kupię pół, bo na więcej mnie nie stać. Zostawisz sobie jeden poziom, ja będę miała drugi. Na początek zapłacę tyle, ile mam, resztę rozłożę na miesięczne raty płacone przez rok. Czy to ci odpowiada?". Odpowiadało. Nawet się ucieszył, że będzie miał pieniądze i nie straci domu. Choć dom jest duży, Elżbieta Dziębowska używa dwóch pokoi, w których schronienie znalazło kilka tysięcy książek, poupychanych w szafach bibliotecznych, w kilku rzędach. Po kanapach i fotelach biega sześć kotów: jeden duży i pięć małych. Siadamy przy dużym starym stole, przykrytym serwetą, pośrodku którego stoi wazon z kwiatami. - Mama mi mówiła: "Obiecaj, że nie będę musiała umierać w szpitalu". Gdy zachorowała, przyjechał lekarz i ocenił, że ma zaledwie 5 procent szansy na przeżycie. Postanowiłam uszanować jej wolę i umarła w domu, tu na tej kanapie - wspomina. Przy biurku w drugim pokoju Elżbieta Dziębowska uczyła dzieci z jurgowskiej szkoły angielskiego i niemieckiego. Maluchy przychodziły w grupach, i zawsze znalazło się dla nich coś do zjedzenia; czasem trochę zupy albo budyń z malinami. Mało kto z nich wiedział o przeszłości wojennej swojej nauczycielki. Nie pytali, bo nawet nie sądzili, że ta drobna kobieta o prostych włosach, zawsze ściętych równo powyżej ramion, jest posiadaczką orderu Virtuti Militari i Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski, że jeszcze przed Powstaniem Warszawskim została odznaczona Krzyżem Walecznych. Jej przeszłość znali studenci muzykologii. Pamiętam, jak roczniki lat 80., w tym i ja, próbowaliśmy wyciągnąć ją po zajęciach na wspomnienia. Nic z tego. Po jednym, dwóch zdaniach ucinała dyskusje. Więcej szczęścia mieli nasi poprzednicy, którzy uczyli się w Pałacu Pusłowskich w latach 70. Im udało się zorganizować w prywatnym mieszkaniu spotkanie z Elżbietą Dziębowską. Miał przyjść jeden rok, 8-10 osób. Zjawiło się dobrze ponad 50. Wtedy długo opowiadała. Młodzi pytali. - Dla mnie wojenna przeszłość była rozdziałem skończonym, zamkniętym etapem życia - mówi Elżbieta Dziębowska.