34-letni Paweł P. przyznaje, że film widział, ale nie przypuszczał, że sam znajdzie się w takiej sytuacji - informuje "Gazeta Krakowska ". - Zabiłem, bo nie było szans na wyjście z finansowych tarapatów i rosnącej presji wierzyciela - mówi. Przed Sądem Okręgowym w Krakowie rozpoczął się wczoraj jego proces. Wysoki, szczupły Paweł P. to mistrz kominiarstwa, mieszkaniec Tenczynka koło Krakowa. Firmę odziedziczył po ojcu i szybko dorobił się domu, działki, kilku samochodów i trójki dzieci. W 2004 r. zaczęła gorzej prosperować firma transportowa jego żony. - Od tego się zaczęło moje nieszczęście - opowiadał na sali rozpraw. Postanowił sprzedać jedno z aut firmowych i tak trafił do Wojciecha Z., mieszkańca Tenczynka. - Na początku był miły, zawsze uśmiechnięty, umiał porozmawiać - tak mężczyznę wspomina oskarżony. Paweł P. wziął pożyczkę 30 tys. zł od Wojciecha Z. i czekał, aż pośrednik spienięży jego samochód. Potem skusił się jeszcze u niego na 50 tys. zł kredytu na wysoki procent. - Nagle okazało się, że pieniądze ze sprzedaży mojego auta poszły na spłatę kredytu, a odsetki rosły i rosły. Wierzyciel zaczął się domagać kolejnych rat - opowiada P. Popadł w kłopoty. Wziął nowe kredyty, by spłacić wierzyciela. - Zaczęły się groźby wobec mnie i mojej rodziny. Z. mówił, że ktoś porwie mi córki, że one nie wrócą do domu, ja lub żona zginiemy, a dom spłonie - wspomina Paweł P. Bał się iść na policję, zżerały go strach i nerwy. Wojciech Z. zmuszał go do kupowania niepotrzebnych rzeczy. Do dziś jest ich pełno w domostwie Pawła P.: rowery, ponton, harpun do polowań na ryby, auto ciężarowe, dmuchawa do liści, motor suzuki za 20 tys. zł, nawet... młoty pneumatyczne. - To jeszcze powiększyło mój dług - wspomina P. Został też zmuszony do podpisania dwóch fikcyjnych zobowiązań, że brał udział w stłuczkach samochodowych. Kiedy w nocy z 6 na 7 sierpnia ub.r. Wojciech Z. zjawił się znów po pieniądze, doszło do awantury. Z. wziął pistolet gazowy i wsadzał go do ust oskarżonemu. Żądał kolejnych 40 tys. zł, bo 400 tys. zabrał wcześniej, krzyczał, że dłużnik już jest trupem. Paweł P. nie wytrzymał napięcia i pobiegł do łazienki po klucz francuski. - To nim zadałem śmiertelne ciosy w głowę Wojciecha Z. Raz, drugi, trzeci - Paweł P. ścisza głos. Był w szoku. Zawinął zwłoki w dywan, a głowę denata okręcił workiem foliowym, po czym uciekł do Krakowa, a stamtąd autobusem do Łodzi. - Wynająłem pokój w hotelu Boss i myślałem, jak skończyć z sobą. Zostawiłem list dla żony - wyjaśniał przed sądem. W hotelowym pokoju chciał się otruć i powiesić, ale urwał się sznurek. Zadzwonił do adwokata, który go przekonał, by się zgłosił na policję. - Tak zrobiłem - potakuje. Trafił na kilka miesięcy za kratki, ale w marcu br. wyszedł z aresztu, bo sąd uznał, że skoro zabójca się przyznał do winy i nie mataczył w śledztwie, to nie ma potrzeby dalej trzymać go za kratkami. - Działałem w granicach obrony koniecznej. Mam dla kogo żyć. Żona i dzieci mnie potrzebują - podkreśla dziś P. Liczy na uniewinnienie. Beata P., wdowa po zamordowanym, jest oskarżycielem posiłkowym. Gdy Paweł P. składał wyjaśnienia i opisywał, jak zabijał Wojciecha Z., cała się trzęsła i wycierała łzy. Pawłowi P. grozi dożywocie.