Historia zaczyna się w oddalonej o niecałe 40 km od Krakowa Łapczycy. Rankiem 17 czerwca 1994 roku w domu państwa Z., w którym była pani Lucyna i dwójka jej synów młodszy - siedmioletni - Dominik oraz dziewięcioletni Sebastian. Drzwi otworzył starszy z braci i zobaczył w nich niepozornego mężczyznę - ten był dosyć niski, co jednak nienaturalne, miał duże stopy. Ustalono, że nosił buty w rozmiarze 45. Nieznajomy był wyraźnie speszony i szybko się oddalił, twierdząc, że się pomylił. Gdy Sebastian poszedł do szkoły, do drzwi ponownie ktoś zapukał. Miał sprawdzić liczniki, dokonał makabrycznej zbrodni Tym razem otworzyła pani Lucyna - stojący u progu domu mężczyzna powiedział, że przyszedł sprawdzić liczniki. Nie wzbudziło to u pani Lucyny podejrzeń, spodziewała się, że w najbliższym czasie inkasent pojawi się w ich domu. Obcy mężczyzna miał ze sobą teczkę, a w niej rachunki i dokumenty, co uwiarygadniało jego słowa. Tak jak powiedział, podszedł do liczników i zaczął coś notować. Chwilę później mężczyzna wyciągnął pistolet i trzykrotnie strzelił kobiecie w głowę - ta zginęła na miejscu. W domu był syn pani Lucyny, siedmioletni Dominik, który widząc całe zajście, zaczął panikować. - Chłopiec uciekał po schodach, a napastnik oddawał strzały w jego kierunku. Najpierw trafił go w rękę, potem trafił go w nogę, a gdy Dominik, w zasadzie czołgał się już po schodach, morderca podszedł do niego i trzykrotnie strzelił mu jeszcze w nogę - mówił na kanale "Kryminalny Patrol" Dariusz Nowak, były rzecznik prasowy Komendanta Głównego Policji. "Inkasent" zostawił znak rozpoznawczy Wiadomo, że po dokonaniu zabójstwa "Inkasent" przez pewien czas przebywał jeszcze w domu, z którego zabrał około 200 marek niemieckich wysłanych przez męża pani Lucyny, który pracował w Niemczech. Na stole zostawił rachunki za gaz i prąd, co - jak się okazało - było jego "znakiem rozpoznawczym. Gdy dziewięciolatek wrócił do domu, zastał zamknięte na klucz drzwi. Wyciągnął z szopy drabinę i z jej pomocą wszedł do środka przez balkon. Gdy zobaczył makabryczne miejsce zbrodni, zamarł. O sprawie oczywiście powiadomiono policję, a z pomocą Sebastiana udało się stworzyć portret pamięciowy sprawcy. Poszukiwania okazały się jednak bezskuteczne. Kilka miesięcy później, w listopadzie 1994 r. w małopolskiej miejscowości Pilzno znaleziono za to zwłoki kolejnych ofiar "Inkasenta". Morderca powrócił Przebieg zdarzeń w domu pani Marii i Józefa J. był bardzo podobny. Do drzwi zapukał mężczyzna, który twierdził, że przyszedł sprawdzić liczniki. Pani Maria pod nieobecność męża wpuściła nieznajomego do domu, chwilę później padła martwa na ziemię - z trzema ranami po kulach w głowie. Gdy zabójca był jeszcze w środku, do domu wrócił pan Józef. Mąż pani Marii nie zdążył za pewne w pełni zrozumieć co się dzieję - chwilę po wejściu do mieszkania "Inkasent" dwukrotnie strzelił mu w głowę. Mężczyzna zginął na miejscu. Podobnie jak w przypadku zbrodni w Łapczycy, morderca wyszedł z mieszkania, plądrując je i zostawiając na stole porozrzucane rachunki. Trzeci atak "Inkasenta" Do trzeciej zbrodni doszło dwa tygodnie później. Ofiarą "Inkasenta" była tym razem 58-letnia pani Zofia, która po śmierci męża mieszkała samotnie w domku w Morawicy. Scenariusz był niemalże identyczny w mieszkaniu policja znalazła zwłoki z trzema ranami po kulach w głowie oraz rachunki za prąd i gaz. Zabójstwa, których dokonywał "Inkasent" miały kilka cech wspólnych. Przede wszystkim morderca zostawiał po sobie ślad w postaci rachunków, prawie za każdym razem - z wyjątkiem pana Józefa - ofiary znajdywano z trzema ranami postrzałowymi w głowie. Strzały "Inkasent" oddawał z pistoletu Walter PPK, którego używali również policjanci. Ustalono też, że, poza dużym rozmiarem buta, cechą charakterystyczną mordercy była czapka, która zawsze miał na sobie. Seria okrutnych morderstw wstrząsnęła mieszkańcami Małopolski. Ludzie bali się otwierać drzwi, dzieci nie mogły wychodzić z domów bez opieki, a policja zdawała się bezradna. Kobieta wskazała podejrzanego Przełom w sprawie - a przynajmniej tak się początkowo wydawało - mial nastąpić gdy w maju 1996 roku na policję zadzwoniła kobieta. Twierdziła, że wie kim jest "Inkasent" i wskazała policji potencjalnego sprawcę. Ślady wskazywały, że rzeczywiście to on może być mordercą. Miał duży jak na swój wzrost rozmiar buta, a przed laty pracował jako milicjant. Został więc zatrzymany. - Rozpoczął się proces, który był niestety totalną porażką. Powiedziałbym i policji i prokuratury. Zebrane dowody były tak naprawdę iluzoryczne. Każdy z nich został po kolei oddalony - mówił Dariusz Nowak. Mężczyzna został uniewinniony, a sprawa... nierozwiązana.