Wtorek, 2 czerwca - Cappuccino dla pani? - Nie zamawiałam. - Prosiłam o wino wytrawne, a to jest półwytrawne. - Jeszcze dwa koniaki! Wokół same zniecierpliwione twarze. Polecenia i pretensje. I to w różnych językach. Dlaczego mylę zamówienia i dlaczego nie mogę zdążyć? Jakbym miała ołów w nogach. Do tego, jak na złość, korek w butelce wina utkwił jak zabetonowany. Za chwilę z rąk mi leci Dom Perignon. 900 zł butelka. Oblewa mnie zimny pot. Zrywam się na równe nogi. Dopiero 6.08. Czy to był sen czy jawa? Ręce bolą, jakbym całą noc biegała z tacą między kuchnią a ogródkiem. O nogach nie wspomnę. Sen. Zły sen kelnera. Wczorajszy wieczór był ciężki. Bardzo dużo gości. To dobrze, ale dziś rąk i nóg nie czuję. Jaki światowy jest ten nasz Kraków. Wczoraj mieliśmy Anglików, Niemców, Hiszpanów i Włochów. Kilka stolików zarezerwowała też duża grupa z Izraela. Wieczorem trudno było usłyszeć język polski. To pewnie dlatego we śnie tak wyraźnie słyszałam obce języki. Ale dlaczego same pretensje? To pewnie przez tę nieszczęsną lasagne. Gość, około 60., zamówił lasagne po bolońsku. Podałam, życząc smacznego, a on patrzy w talerz, jakbym mu przyniosła sushi. - Przecież wczoraj zamawiałem bez sera. To tak trudno zapamiętać, że jadam bez sera? Widzę człowieka pierwszy raz w życiu. Czy on ma na czole napisane, że jada lasagne bez sera? Jeśli nawet był tu wczoraj, to tak trudno zauważyć, że obsługują go dziś zupełnie inne osoby? Nie przyjął dania, kazał sobie przynieść inne. Bez sera. Lasagne wylądowała w odpadkach, a w kasie wylądowało 20 zł z mojego portfela. No, niezupełnie. Szef dał mi rabat. Ale i tak miałam zepsuty humor przez cały wczorajszy dzień. Muszę odpocząć. Dobrze, że dziś mam wolne. Sobota, 6 czerwca Uwielbiam takie teksty wypowiadane wyniosłym tonem przez facetów z pękatym portfelem albo ze złotą kartą: - Pani, oczywiście, wie, kim ja jestem? Mam wtedy ogromną ochotę radośnie krzyknąć: - Tatuś?! Ale uśmiecham się grzecznie, bąkając: Wiem - choć wcale nie wiem - i pytam: Co dzisiaj podać? Joaśka, która tu pracuje 6 lat, próbowała mnie kiedyś wtajemniczyć w zawiłości: who is who. Udało mi się tylko zapamiętać byłego posła. - To, co zawsze? - zapytałam wczoraj jak stary kelnerski wyga, bo obsługiwałam go już dwa razy. - Oczywiście - skinął uprzejmie głową. Jest poseł! - rzuciłam do baru. A oni już wiedzieli, że mają przygotować tonic z lodem, cytryną i listkiem mięty. I nic więcej. Bo poseł jest na diecie. Chyba nie chodzi o dietę poselską. Czwartek, 18 czerwca Ale się najadłam wstydu. Grupa Anglików przychodzi już trzeci dzień. W poniedziałek zostawili mi niezły napiwek i zapytali, jak mam na imię. Zawsze się wtedy zastanawiam, czy powinnam powiedzieć. We wtorek od razu zapytali, czy jest "Kaszia". Zaczęli od śniadania po angielsku. Wrócili wieczorem na piwo. Wczoraj przywitali się ze mną jak z dobrą znajomą. Pytali o sobotni koncert Lenny`ego Kravitza. O której, gdzie, czy potrzebne są bilety i takie tam. W końcu jeden z nich, Scott, zaczął coś mówić o imprezie i o jakimś klubie. Ja na to, że zaraz po pracy muszę wracać do domu i że dziękuję, ale, niestety, nie mogę iść na imprezę. A on zrobił wielkie oczy i powiedział wolno i wyraźnie, że tylko pytał, gdzie, do jakiego klubu warto pójść na imprezę. Spurpurowiałam od małego palca stopy aż po koniec grzywki. Trzeba się było lepiej przykładać do angielskiego. Zresztą, co ja sobie myślałam, że oni tu przychodzą z mojego powodu?! Niedziela, 5 lipca Ale wczoraj była akcja! Kamila podała obiad, kawę i dwa koniaki samotnemu, smutnemu gościowi, który zajął stolik przy wyjściu. Wraca z deserami dla jakiejś rodzinki, patrzy, a tu samotnego, smutnego gościa ani widu. Ulotniło się jakieś 200 zł. Kamili najpierw zrobiło się słabo, ale zaraz oprzytomniała i zaczęła się rozglądać za klientem. Dostrzegła go już pod Sukiennicami. Jeśli wziąć pod uwagę buciki na małym, bo małym, ale zawsze obcasie, to czas na setkę miała znakomity. Dorwała gościa. Wręczyła mu rachunek, sugerując, że zapomniał zapłacić. A on, że go z kimś pomyliła. Z pomocą Kamili przyszedł jakiś przypadkowy przechodzień. Trochę się poszarpali. W końcu zapłacił. Kamila zaprosiła swojego wybawcę do ogródka. Szef sali kazał na koszt firmy podać mu kawę i sok. Wtorek 7 lipca Epidemia jakaś?! Przychodzę do stolika z rachunkiem, a tu wyparowały dwie młode dziewczyny. Dwie kawy, dwie szarlotki i dwa drinki obciążyły moje konto. Razem 90 zł. W myślach zobaczyłam, jak moje wypatrzone na wyprzedaży czółenka rozpływają się jak sen. Przypomniałam sobie determinację Kamili. Moich gości nie było jednak pod Sukiennicami. Dobrze, że szef dał mi rabat, ale dzień w sumie w plecy. Piątek, 17 lipca Nie, no takiego napiwku to najstarsi górale nie pamiętają! Ten bardzo zadbany, na oko 70-letni gość, zawsze przychodził tu z jakąś młodą panienką. Nawet podrywali ją niektórzy klienci, kadząc facetowi, jaką ma piękną córkę. Ale to nie była jego córka. Od dwóch tygodni przychodzi sam. Przedwczoraj zamówił espresso. Przynoszę rachunek - 8 zł. A on wręcza mi 100 i mówi, że reszty nie trzeba. Normalnie zawrót głowy. Wczoraj też zamówił kawę. Poprosił o rachunek. Zostawił pieniądze w etui z rachunkiem, z daleka skinął głową i wyszedł. Omal się nie przewróciłam z wrażenia. 500 zł!!! A na odwrotnej stronie rachunku list do mnie. "Pani Kasiu! Obserwuję Panią od dłuższego czasu. Zrobiła Pani na mnie ogromne wrażenie. Czy zechce Pani się ze mną spotkać i porozmawiać, oczywiście w miejscu publicznym. Czekam na telefon." I tu jego numer. Szok! Zaniemówiłam. Chyba muszę sobie poszukać nowej pracy. Dobrze, że mam dwa dni wolnego.