Do sklepów muzycznych trafiła Pana płyta "Miles of blue", poświęcona Milesowi Davisowi. Pamięta Pan pierwsze spotkanie z Davisem? Miałem 17 lat i pierwszy raz byłem w Ameryce. Widziałem go w klubie w San Francisco. Po koncercie wyszedłem, chciałem mu powiedzieć, że też gram, ale oficer z departamentu stanu powiedział, że nikt nie może z nim rozmawiać. On wtedy nie rozmawiał z białymi ludźmi. Słuchałem go codziennie przez tydzień, ale ani razu nie udało mi się zamienić z nim słowa. Dziesięć lat później miałem więcej szczęścia. To był rok 1971 i festiwal w Montreux, na którym zdobyłem grand prix dla najlepszego solisty. Na festiwalu występował również Davis. Zobaczyłem go gdzieś na korytarzu i z przejęciem powiedziałem "I love you", a on na to tym swoim choro-chropowatym głosem "yeah?" Jednak później zaproponował Panu udział w nagraniu "Tutu", kamienia milowego w historii jazzrocka. Miles miał wówczas pięcioletnią przerwę w występach. Przygotowywał się do nagrań, zobaczył mnie w telewizji w "Tonight Show" i powiedział: przyprowadźcie mi tu tego pieprzonego polskiego skrzypka, ma brzmienie! To było ciekawe doświadczenie. Z jednej strony byłem zaskoczony zaproszeniem. Z drugiej wydawało się naturalne. Wielu muzyków, którzy zaczynali u mnie, później grali z Milesem. Choćby Marcus Miller, który zaczął ze mną grać, gdy miał zaledwie 15 lat. Oni później stawali się gwiazdami, a ja, mimo nacisków wytwórni, nigdy nie chciałem grać z gwiazdami. Jak długo trwała sesja nagraniowa "Tutu"? Jakieś 45 minut. Trzy kawałki. Część tego materiału wciąż nie została wydana. Niepełną godzinę? Mam taką dewizę życiową - im dłużej się nad czymś pracuje, tym większa jest szansa na błąd. Najlepsze rzeczy wychodzą szybko, z pewną łatwością, oczywistością. Najlepiej wychodzi nam to, co robimy z pasją. A muzyka to moja pasja. Dlatego Pana dyskografia jest tak obszerna? Przydarzyło mi się sześćdziesiąt parę płyt, dokładnie nie policzę. Powiedziałem kiedyś, że muzycy jazzowi powinni płyty codziennie wydawać, bo jazz to improwizacja. Jest też druga strona nagrywania: twórcza i personalna. Czasem szybka, czasem pracochłonna. Te największe płyty - czego by nie robić to nagrywa się je przez 9 miesięcy. To jak urodzenie dziecka. Teraz jestem już całym sobą w następnej płycie, choć ta jeszcze nie wyszła. Jestem zwolennikiem najpierw grania na żywo, a później nagrania płyty. Niestety od strony biznesowej ustawione jest to odwrotnie. Ale dla muzyki to nie jest najlepsze. Konfrontacja z publicznością sprawia, że inaczej postrzega się swoje dzieło. Muzycy jazzowi żyją na krawędzi i to takiej na skraju przepaści. Muszą ją pokonać, przejść i za każdym razem jest radość. To jest koncert. Kiedyś rozmawiałem z psychologiem. Zapytał - powiedz, jak grasz te koncerty? Ja na to, że biorę najlepszych muzyków, na jakich mnie aktualnie stać, wybieram najlepsze kompozycje, jakie mam, wychodzę na estradę, nabijam tempo, a reszta sama gra. Dopiero na koniec koncertu budzę się zmęczony. Nie trzeba grać, wystarczy pozwolić grać muzyce. Pozwolić życiu żyć. Czasami robimy za dużo. Lubi Pan łączyć style, mieszać gatunki. Współczesna muzyka jest interesująca? Z jednej strony Polacy to głuchy naród, ale mamy wielu utalentowanych muzyków. Z drugiej strony to całe hip-polo jest tragiczne. To wszystko jest takie nierówne. Kocham elektroniczną muzykę taneczną, ale w pewnych jej aspektach jest wiele wieśniactwa. Takie tanie cekiny. Ubóstwiam hip-hop. To nowy jazz! Jay-Z i jemu podobni, to nowi jazzmani. Muzyka żyje, jest we wszystkim. Jest nietykalna, niedotykalna. Wszystko jest muzyką. Nawet muzyka ilustracyjna czy eksperymenty elektroniczne, nawet cisza jest muzyką. "Mile of blue" jest również mieszanką stylów? Zacząłem myśleć o tej płycie tuż po śmierci Milesa. Nawet miałem kilkanaście aranży hip- hopowych jego utworów. Ale jak zobaczyłem, że cały świat ruszył, by nagrywać Milesa, to odłożyłem pomysł na półkę. Kiedy zorientowałem się, że w tym roku mija pół wieku od wydania "Kind of blue" Davisa, zrozumiałem, że muszę wrócić do projektu. To dojrzała płyta, podsumowanie jakiegoś dorobku, swego rodzaju best of. Herbie Hencock przyjechał do Nowego Jorku, zadzwoniłem do niego, poszliśmy do studia, nagraliśmy. Na krążku pojawia się też gościnnie moja córka Mika, raperzy NATO i O.S.T.R.-y. Nie ustawiałem nikogo, nie mówiłem, co ma robić. W końcu z jazzem jest jak z seksem, albo się dzieje albo nie. Ewelina Zambrzycka ewelina.zambrzycka@echomiasta.pl