Jak wygląda dzień w tynieckim klasztorze? Wstajemy o 5:30, o 6 już jest jutrznia, msza, potem o 6:30 medytacja indywidualna i śniadanie. Pracę zaczynamy o 8:30. O 13. mamy obiad, przed którym modlimy się 10 minut - jest to modlitwa południowa. W czasie obiadu benedyktyni mają piękny zwyczaj. Lektor zjada , a przynajmniej wypija zupę wcześniej i czyta w czasie obiadu jakąś wybraną lekturę, fragment pisma świętego (w czasie świąt i w niedzielę słuchamy muzyki. Po obiedzie, jak ktoś ma czas, może pospacerować, mieć sjestę). O 15. godzina czytań, 40-minutowa modlitwa, a potem jeszcze czas na dalszą pracę lub spotkania wspólnoty. Są też próby śpiewu, konferencje, po kolacji nieszpory po łacinie. I na zakończenie dnia jest taka modlitwa oczyszczająca "kompleta". Kwadrans po dwudziestej następuje już całkowite milczenie, trwające aż do 6. rano. Współbracia nie spacerują po klasztorze, nie odwiedzają się, starają nie mówić głośno. Dziś jest to przestrzeń czasowa na odpowiedzi mailowe, czasami telefony. Przełożeni zwracają uwagę, aby nie było głośno, ponieważ jest to cisza święta, silencium sacrum. W historii opactwa były wzloty i upadki. Teraz nadeszły kolejne złote czasy dla klasztoru. Kto wpadł na pomysł, aby pójść w stronę biznesu i otworzyć sklep z "Produktami Benedyktyńskimi". Był u nas taki piękny zwyczaj, kiedy mieliśmy jeszcze gospodarstwo i były w nim krowy. 12 krów dawało tyle mleka, że mogliśmy zrobić sobie również sery, które leżakowały przez miesiąc czasu. Były przyprawiane kolendrą, pieprzem, kminkiem, papryką. Goście, którzy do nas przyjeżdżali, smakowali i zachwycali się tym serem. I bywało, że ktoś ukradkiem uszczknął z półmiska, lub ewentualnie poprosił - ale rzadko się zdarzało, żeby można było ten ser sobie zabrać. Nie było tego aż tak wiele, ale to był przyczynek, który spowodował, że może by tak więcej produkować, na większą skalę. Tym bardziej, że intencje mszalne stawały się coraz rzadsze i mniejsze, a my akurat z tego się utrzymywaliśmy. Oczywiście, z gospodarstwa też, i innych źródeł dużo mniejszych, więc trzeba było coś wymyślić. Tym sposobem na przetrwanie zostały Produkty Benedyktyńskie, według naszej receptury. Promujemy to, co szlachetne, zdrowe i ładnie podane. Zaryzykuję stwierdzenie, że benedyktyni tynieccy są prekursorami - nazwijmy to - duchowej turystyki. Co jest takiego wyjątkowego w tym miejscu, że ludzie chcą znaleźć się w klasztorze chociaż na chwilę? Tyniec do niedawna, choć administracyjnie w Krakowie, był na jego uboczu. Dosłownie i w przenośni klasztor jest zbudowany na jednej ze skał, tworzących Bramę Krakowsko-Częstochowską. Jest dużo pagórków, zieleni, lasów, jedno z największych siedlisk motyli w Europie. Zakątek na uboczu. Cicho, spokojnie. "Wsi spokojna, wsi wesoła". W tej chwili jest rozgłos ze względu na wydarzenia, które związane były z odbudową południowego skrzydła, które stało się Benedyktyńskim Instytutem Kultury. I w związku z ogólnym zainteresowaniem "duchowościami" i klasztorami w Polsce. Przyjeżdża coraz więcej ludzi i ta cisza na uboczu staje się jeszcze bardziej cenna. Ktoś, kto wchodzi na dziedziniec w sobotę, czy w niedzielę, gdzie jest dużo turystów, może powiedzieć: "chyba już tej ciszy tutaj nie ma". Ale wystarczy wejść do kościoła, wejść na krużganki. Wejść tu, do części muzealnych, żeby zobaczyć, że jest inaczej. Jeżeli ktoś wybiera Tyniec spodziewa się ciszy, jak wspomniałem, ale także modlitewnego charakteru tego wzgórza. Siłą tego miejsca jest to, że tu się naprawdę modlą mnisi i ludzie, którzy tu przychodzą. I coś ich przyciąga w tę stronę, jest jakaś potrzeba normalności, a ta normalność bazuje na prawdzie o sobie. Bez wynaturzania, bez przesadzania, bez przesadnego ujawniania swoich słabości, które dziś się nazywa jako piękne i atrakcyjne. Przy byciu w prawdzie człowiek nabiera siły. W Polsce narzeka się, że fundusze z Unii Europejskiej są słabo wykorzystywane. Inwestycje w klasztorze zaprzeczają temu. Dostaliśmy główną nagrodę za to południowe skrzydło, jako jeden z siedmiu cudów funduszy Unii Europejskiej. To była piękna praca, dwuletnia. Pomijam wcześniejsze plany, gdy sprężyły się grupy, sprężyli się ludzie, którym zależało na pięknu tego miejsca. Nie po to, żeby swoją ideę przeprowadzić na siłę, "bym ja tu błyszczał", ale żeby to miejsce służyło wielu ludziom, którzy szukają ciszy, harmonii, równowagi, pokoju, smaku, kultury - tych pięknych wartości. Kiedyś tutaj była biblioteka. Czyli duch nauki opiekuje się tym miejscem, więc to jest idealne miejsce na Instytut Kultury. Czym tutaj się ojciec tutaj zajmuje? Razem ze swym opatem i zespołem naszego Instytutu opracowuję plany wydarzeń związane z rekolekcjami, z warsztatami i innymi wydarzeniami, które mają tu miejsce. Tworzymy informator na cały rok, od czerwca do czerwca i to jest moja rola - przewidzieć na rok wcześniej, ustawić zadania, przyporządkować datom, informować, tworzyć coś nowego, ściągać ludzi, którzy dla nas są wartością i mają się czym podzielić, by ten instytut kultury istniał, żył. Czy znajomość z takimi osobami jak Olaf Lubaszenko, czy Krzysztof Zanussi pomaga w pracy w Instytucie? Są ludzie, który już coś osiągnęli i dalej dążą do samorozwoju, lub dzielą się tym, co sami osiągnęli. By zaprezentować to, co Olaf tworzy - jeździ on po kraju, rozmawia, udziela wywiadów. I to chociażby prowadzenie spotkań z cyklu "Dziedzictwo- Kultura-Człowiek" w 2009 r. To są prezentacje ludzi, którzy już w czymś tkwią, o coś dbają, o coś walczą, coś wyrażają sobą przez film, przez sztukę, przez wydarzenia, w które są zaangażowani. I jest to również podejście do wartości, które się między nami - ludźmi - przejawiają, nie mówiąc o nich możemy je zapomnieć. Jeśli ktoś zmaga się z nimi to dlaczego, skoro są niemodne, albo trudne do osiągnięcia, albo wręcz niszczone? Nie chcę obrażać nikogo, kto prezentuje się w mediach, ale panuje tam luzacka bezwstydność. To już jest takie obnażanie i innych i siebie niby w imię prawdy. Ale są przestrzenie - chociażby w publicznym języku - gdzie nie wyraża się wulgarnie. A jeżeli ktoś tego nie robi, kłamie? I żeby być sobą powinien ich używać? No, jest konwencja i ona nie zabija, wręcz przeciwnie, wyzwala jakąś przestrzeń w nas, dla której niektórzy poświęcają swoje własne życie. I chociażby Olaf próbuje tego typu prezentacji dokonywać. Odkrywamy innych ludzi, którzy też te przestrzenie sobą prezentują. Co ojciec sądzi o Szymonie Hołowni? Czy tacy ludzie są potrzebni w polskich mediach? Bardzo lubię tego człowieka, on dla mnie - powiem bez ogródek - wsadza kij w mrowisko. Właśnie w tematy tabu, w tematy o których mało się mówi, bo nie ma fachowców, którzy by odpowiedzieli na te pytania. A jeśli już to są albo bardzo tendencyjne i skrajne. Natomiast w jego spotkaniach te skrajności są pokazywane i ta niejednostronność ,za co go bardzo cenię, w porównaniu z innymi rozgłośniami... przemilczmy! To staje się bardzo obiektywne: są za i przeciw, proszę państwa, zobaczmy, to tak wygląda, dziękuję za uwagę. Daje dużo do myślenia, zostawia na to czas. Nie ma jakiejś obiektywności w sytuacjach, czyli co Kościół orzeka na dane przypadek, bo każdy jest indywidualny. I to trzeba rozpatrywać - są pewne kanony, które regulują, ale trzeba widzieć też człowieka i sytuację, w której jest. I Hołownia to bardzo ładnie unaocznia. Świeżo upieczeni katecheci i teologowie często wpadają w pewnego rodzaju radykalizm. Owszem, przyjmujemy co Kościół wyznaje i czego broni, ale ta obrona nie oznacza, że nie wolno mówić o sprawach, w których mało się Kościół wypowiada, w których nie ma autorytetu, który zająłby stanowisko wobec danej sprawy. A jest ich dużo. Im więcej się ich pojawia, tym więcej miejsca na radykalizm, zupełnie niepotrzebny. I nie jest to ten radykalizm ewangeliczny, o który Jezusowi chodziło. Rozmawiał Dawid Kuciński