Wielogodzinne picie i awantura o pieniądze na kolejną butelkę alkoholu doprowadziły do tragedii. Sprawcami, zdaniem prokuratury, są mężczyźni mający za sobą przestępczą przeszłość. Obaj wcześniej odbyli kary więzienia, dlatego mordując działali w warunkach recydywy. Rankiem 14 marca Janusz G. dołączył do czterech mężczyzn stojących przed sklepem przy ul. Królowej Jadwigi. Był tam jego kolega Tomasz Sz. oraz ofiara, Włodzimierz M. Tego ostatniego Janusz G. widział po raz pierwszy w życiu. Grupa spędzała tam czas na rozmowie i paleniu papierosów. Ponieważ mężczyźni zaśmiecali chodnik niedopałkami, zostali wylegitymowani i spisani przez przejeżdżający tamtędy patrol policji. Już wtedy okazało się, że Tomasz Sz. ma przy sobie scyzoryk, bo - obawiając się przeszukania - przekazał go Januszowi G. Odzyskał nóż po odjeździe funkcjonariuszy. Wtedy też zaprosił Włodzimierza M. i Janusza G. do swojego mieszkania na poddaszu kamienicy przy ul. Królowej Jadwigi. Towarzyszyła im znajoma gospodarza Katarzyna J. Cała czwórka miała zamiar spędzić dzień na raczeniu się niewyszukanymi, tanimi trunkami. Za pierwszą butelkę zapłacił Włodzimierz M. Nie miał jednak zamiaru sponsorować całej imprezy, co stało się zarzewiem konfliktu. Tomasz Sz. zaatakował niedoszłego sponsora, a do napastnika szybko dołączył Janusz G. Skopali mężczyznę i przeszukali jego ubrania. Znaleźli 80 zł, co oznaczało możliwość zrobienia solidnych zakupów. Pobitego Włodzimierza M. wyrzucili z mieszkania, a pieniądze wydali na alkohol i papierosy. I pewnie na tym by się skończyło, gdyby nie determinacja Włodzimierza M., który wrócił do Tomasza Sz. i poprosił o zwrot zrabowanych rzeczy. Zachowywał się spokojnie. Obiecał nawet, że nie doniesie na napastników, ale stanowczo podkreślał, że chce odzyskać to, co mu zabrano. Tym samym wydał na siebie wyrok śmierci, bo pijany gospodarz kopniakami zrzucił go z krzesła, po czym usiadł na nim i zadał kilka ciosów scyzorykiem w okolice szyi i tułowia. Szybko dołączył do niego Janusz G., który scyzorykiem kolegi ranił Włodzimierza M. w szyję i klatkę piersiową. Gdy okazało się, że mężczyzna nie żyje, gospodarz wrzucił jego kurtkę i sweter do pieca. Zwłoki włożono do kartonowego pudła stojącego w niewielkim pomieszczeniu na poddaszu, ale niedługo potem Tomasz Sz. i Janusz G. doszli do wniosku, że trzeba pozbyć się ciała. Pijani mężczyźni poszli po najmniejszej linii oporu, bo po prostu przeciągnęli je po schodach na parter i porzucili obok kontenera na śmieci. Janusz G. próbował zatrzeć ślady zbrodni, ścierając koszulką plamy krwi z poręczy i klatki schodowej. Niedługo potem ciało zauważył przypadkowy przechodzeń, który powiadomił policję. Pies tropiący doprowadził funkcjonariuszy do mieszkania Tomasza Sz. Zabezpieczono mnóstwo śladów biologicznych i odcisków palców świadczących o tym, że to właśnie tam doszło do zbrodni. Sekcja zwłok wykazała, że Włodzimierz M. wykrwawił się na śmierć. Nóż przebił worek osierdziowy, pień płucny i wątrobę. Podejrzani zostali aresztowani. Biegli psychiatrzy orzekli, że w chwili popełnienia morderstwa Janusz G. miał w znacznym stopniu ograniczoną zdolność rozpoznania znaczenia czynu i pokierowania swoim postępowaniem. Działał w warunkach recydywy, bo był już karany za kradzież z włamaniem, za co skazano go na dziewięć miesięcy więzienia. Znacznie dłużej, bo cztery i pół roku, spędził za kratkami Tomasz Sz. Trafił do więzienia za rozbój. Wyszedł na wolność kilka dni przed tragiczną w skutkach imprezą. Prokuratura oskarżyła obu mężczyzn o to, że działali wspólnie i w porozumieniu z zamiarem bezpośrednim pozbawienia życia. Tomasz Sz. nie przyznał się do winy i odmówił składania wyjaśnień. Przyznał się natomiast Janusz G., który złożył też obszerne wyjaśnienia na temat przebiegu zdarzeń i tragicznego finału alkoholowej libacji. Paweł Szeliga