Zdaniem śledczych, kobieta nie wytrzymała presji, a po nieudanej próbie odejścia od męża popełniła samobójstwo. - Jestem niewinny, a aferę wywołała rodzina mojej zmarłej żony - przekonuje strażnik. - To dla mnie traumatyczne przeżycie, które wraca po dwóch latach od jej śmierci. Z aktu oskarżenia wyłania się dość jednoznaczny obraz sprawy, któremu strażnik stanowczo zaprzecza. A wynika z niego, że kobieta, z którą przeżył ponad ćwierć wieku przez ostatnie siedem lat, do chwili śmierci w lipcu 2007 r., miała być m. in. bita po całym ciele gumową pałką, a także wyzywana, obrażana i zmuszana do picia z mężem alkoholu. On sam dwukrotnie był zatrzymywany do wytrzeźwienia w Sądeckim Ośrodku Interwencji Kryzysowej, natomiast pobita żona aż siedem razy korzystała z pomocy lekarskiej. Ostatni raz na dwa miesiące przed śmiercią. Stwierdzono wtedy, że została prawdopodobnie pobita jakimś bliżej nieustalonym narzędziem tępym lub tępokrawędzistym. Problem nie był obcy jej koleżankom z pracy, którym skarżyła się na nieporozumienia z mężem. Twierdziła, że mężczyzna ją bije, o czym świadczyły m.in. dobrze widoczne sińce. Jedna z koleżanek zeznała wręcz, że żona strażnika była przez niego maltretowana i zastraszana. Z tego powodu dwukrotnie chciała się z nim rozwieść. Pierwszy raz w 2003, a po raz drugi w 2007 r. Nie była jednak na tyle konsekwentna, aby podjąć ostateczne kroki w tej sprawie. Późniejsza opinia biegłych z zakresu suicydologii, czyli problematyki samobójstwa, wykazała, że w przypadku osoby w depresji ze skłonnością do uległości wobec dominującej osoby, jaką był mąż, sytuacja mogła być odebrana jako beznadziejna, bez szans na konstruktywne rozwiązanie. Kobieta wpadła w typowy dla ofiary cykl przemocy, który mógł się stać bezpośrednim motywem targnięcia się na życie. Sprawa znęcania się nad żoną, które miało doprowadzić ją do samobójczej śmierci, toczy się przed Sądem Rejonowym w Nowym Sączu. Mąż konsekwentnie nie przyznaje się do zarzucanych mu czynów, dowodząc, że proces został zainspirowany przez rodzinę zmarłej. Mężczyzna twierdzi, że nie znęcał się nad żoną, co - zdaniem prokuratury - stoi w sprzeczności ze zgromadzonym materiałem dowodowym. Jego zdaniem do samobójstwa żony przyczynił się rzekomy konflikt w pracy, gdzie groziło jej zwolnienie. Nie potwierdzono jednak tej wersji, bo ustalono, że kierownictwo instytucji, w której była zatrudniona, w ogóle nie brało tego pod uwagę. - Toczy się proces, który jest dla mnie traumatycznym przeżyciem - wyznaje oskarżony strażnik. - Od tragicznej śmierci mojej żony, z którą przeżyłem dwadzieścia sześć lat, minęły dwa lata i te rany znowu zostały rozdrapane. Nie chcę komentować zarzutów, które mi postawiono, bo proces jeszcze się toczy i do sądu należy ocena dowodów przedstawionych przez prokuraturę. Mogę tylko powtórzyć to, co mówię od dawna - nie znęcałem się nad żoną. Całą aferę wywołała jej rodzina, która chce zrobić ze mnie kozła ofiarnego. Prokuratura jest jednak innego zdania. Utrzymuje wręcz, że mężczyzna nie tylko znęcał się nad żoną, czym doprowadził ją do samobójczej śmierci, ale też nie zrobił nic, żeby zapobiec tragedii. Przyjęto, że mógł przewidzieć, iż jest zdolna do tego, by targnąć się na życie, bo kilkakrotnie zapowiadała, że się powiesi. Pokazywała nawet, jak to zrobi, owijając szyję paskiem od szlafroka. Oskarżony mężczyzna wciąż pracuje w straży miejskiej, gdzie uznawany jest za jednego z najbardziej doświadczonych i skutecznych funkcjonariuszy. Dariusz Górski, pełniący obowiązki komendanta SM, podkreśla, że jego podwładny przeszedł ciężką szkołę życia w tej służbie, bo wykonywał tam w zasadzie wszystkie obowiązki przypisywane strażnikom. Był też dzielnicowym w najtrudniejszych rejonach miasta, gdzie sprawdził się jako sprawny negocjator, który w sposób bezkonfliktowy potrafił rozwiązać najbardziej skomplikowane spory. - Jego zaangażowanie w pracę oceniamy bardzo wysoko - mówi Dariusz Górski. - Nie było podstaw do tego, by podjąć wobec niego jakieś kroki dyscyplinarne w związku z toczącym się postępowaniem sądowym. Takiej możliwości nie stwarza zresztą ustawa o straży miejskiej z 1997 roku. Dopóki nie zapadnie prawomocny wyrok, w świetle prawa pozostaje niewinny. Tylko takimi kategoriami możemy oceniać tę sytuację. Dariusz Górski podkreśla, że śmierć żony strażnika miejskiego była szokiem dla jego kolegów z pracy. Podkreśla, że nigdy nie było sygnałów świadczących o tym, że w jego małżeństwie są jakieś poważne problemy. Poza tym przełożeni starają się nie wtrącać w prywatne życie swoich podwładnych. - Bardzo przeżyliśmy śmierć jego żony, bo przecież prawie wszyscy ją znaliśmy - dodaje Dariusz Górski. W przypadku udowodnienia winy strażnikowi grozi od dwóch do dwunastu lat pozbawienia wolności. Taką sankcję przewiduje kodeks karny za znęcanie się, którego następstwem jest targnięcie się na życie. W myśl prawa nie ma znaczenia, czy skuteczne czy nieudane. Sąd będzie też musiał ustalić, czy zasadny jest drugi ze stawianych mu zarzutów, czyli kierowanie gróźb pobicia wobec syna, by wymóc na niego wpływ, jako na świadka zeznającego w tej sprawie. Prokuratura podkreśla, że złożył on wyczerpujące zeznania, przedstawiając wiarygodną wersję wydarzeń. Komentarz psychologa Bogdana Kajzera: - Tak naprawdę o przemocy w rodzinie zaczęto mówić głośno dopiero dziesięć, może dwanaście lat temu. Wpłynęło na to coraz powszechniejsze przekonanie, że nie jest to wstydliwa sprawa, którą należy przemilczeć. Rośnie też świadomość samych ofiar przemocy, które nie chcą godzić się na takie traktowanie. W tym kontekście istotna jest rola mediów, które podejmują ten temat, uświadamiając społeczeństwu, że pewne zachowania trzeba traktować jak patologię. Duże znaczenie ma też środowisko, z którego wywodzą się ofiary przemocy. Te bardziej tradycjonalne stoją na stanowisku, że to, co dzieje w domu, trzeba zachować dla siebie i nie wynosić tego na zewnątrz. Mimo to rośnie liczba osób, które decydują się podjąć walkę o lepsze życie. W przypadku ofiar przemocy dużym problemem jest brak konsekwencji. Z jednej strony chcą odejść, a z drugiej boją się tego, co się stanie, gdy oprawca się o tym dowie, albo co gorsza tego, że po orzeczeniu rozwodu trzeba będzie nadal mieszkać pod jednym dachem. Pojawia się poczucie, że człowiek znalazł się w pułapce, nie ma dokąd uciec i jest w tak beznadziejnej sytuacji, że jedynym wyjściem wydaje się być śmierć. Dlatego tak istotna jest walka o siebie, z której nigdy nie należy rezygnować. W takiej sytuacji nie wolno zamykać się w sobie. Trzeba szukać pomocy, wsparcia osób bliskich, znajomych czy psychologów. Jest całe grono ludzi, którzy przeprowadzą przez formalności, procedury sądowe. Trzeba tylko pozwolić sobie pomóc. Naprawdę warto, bo mamy przecież tylko jedno życie. PAWEŁ SZELIGA