Na przykład "krakowski polski" różni się od "warszawskiego polskiego", który odznacza się licznymi naleciałościami z języka rosyjskiego - póki co, tym niemniej, u mnie itp., itd. Teraz natomiast mamy amerykanizmy i różne "europeizmy" nagminnie panoszące się w nazwach sklepów, barów (sławetnych "pubów" - co to? Irlandia?), rozmaitych zakładów usługowych. Francuzi skrupulatnie przestrzegają czystości swojego języka, a Polska - jak zwykle - "pawiem i papugą jest narodów". Należałoby i w Polsce ściśle przestrzegać rygorów czystości i poprawności języka. Dlaczego na przykład posługujemy się słowem "diler"? Proponowałbym, zwłaszcza że urzędy miast mają problemy finansowe, wprowadzić stały podatek od snobizmu (i głupoty) dla każdego zakładu, sklepu itp., który na pierwszym miejscu podaje nazwę obcojęzyczną. Owszem, może ona istnieć, ale jako dodatkowa, druga, w celu informowania cudzoziemców. Zwolnić od tego można jedynie restauracje, gdy chodzi o ich nazwy własne. Jeszcze inny przykład: restauracja na Dworcu Głównym PKP w Krakowie nazywa się... "Galicja". Absurd! W dodatku dowód ahistoryzmu i apatriotyzmu. Kraków (lewobrzeżny) nie należał do Galicji, a stanowił w ramach CK Monarchii Wielkie Księstwo Krakowskie. I skąd ta zdradziecka, wręcz targowicka aprobata, do poczynań zaborcy? Uważam, że nazwa "Galicja", oprócz kilku wyjątkowych sytuacji, winna być zabroniona w niepodległej Polsce. T. Z. Dworak Autor jest profesorem AGH i pisarzem