Jak podawały media, przygnieciony 15 lipca przez bramkę na boisku w Szczawniku koło Muszyny kolonista umarł w czwartej godzinie od wypadku, przewożony dwiema karetkami do dwóch szpitali w Krynicy i Nowym Sączu. Natomiast dwie godziny trwałby transport lotniczy do szpitala w Krakowie, gdzie prawdopodobnie uratowano by mu życie. Nikt jednak nie wezwał śmigłowca. Prokuratura rejonowa w Muszynie będzie oceniać prawidłowość postępowania ratowników i lekarzy wobec zmarłego Kamila, w tym m.in. ustali, dlaczego nie wezwano do chłopca Lotniczego Pogotowia Ratunkowego i czy było takie wskazanie. - Akcja ratunkowa pogotowia w stosunku do rannego kolonisty trwała 55 minut, od przyjęcia zgłoszenia do przywiezienia zabezpieczonego chłopca na izbę przyjęć szpitala w Krynicy. Tam rannego przekazano lekarzom - powiedziała dyr. Cabak-Fiut. Podkreśliła, że pogotowie nie wezwało śmigłowca, ponieważ w ciągu 19 minut ranny znalazł się w szpitalu w Krynicy. Dziecko przebywało następnie 2 godz i 9 minut w szpitalu, po czym lekarz dyżurny ponownie wezwał pogotowie do transportu chłopca do szpitala w Nowym Sączu. - Nie wiem, jakie procedury wykonano w szpitalu. To było już wezwanie nie ratunkowe, ale do przetransportowania sanitarnego. Według procedur, szpital powinien zapewnić lekarza do takiego transportu. Ponieważ szpital nie miał lekarza, wbrew procedurom podjęłam decyzję o wysłaniu jedynej w tym terenie karetki ratunkowej. Ta akcja pogotowia trwała godzinę i 29 minut - powiedziała Cabak-Fiut. Jak dodała, rozmowa z dyspozytorką trwała krótko, a wątpliwości dotyczyły faktu, czy można pozbawiać Krynicę jedynej karetki ratowniczej w tym rejonie. Dlatego wysłano karetkę w systemie "na spotkanie" z karetką szpitalną z Nowego Sącza. - Za takim rozwiązaniem przemawiało także zgłoszenie kolejnego tragicznego wypadku w Krynicy w tym czasie - wyjaśniła dyrektorka. - Nie umiem powiedzieć, dlaczego w szpitalu w Krynicy nie wykonano procedur, które by ratowały dziecku życie. Z mojej wiedzy wynika, że byli tam odpowiedni lekarze. Tę kwestię wyjaśnią biegli, podczas spotkania w tej sprawie nam nie udało się uzyskać odpowiedzi na to pytanie - powiedział członek zarządu starostwa powiatowego Józef Zygmunt. Zarówno dyrektorka pogotowia, jak i członek zarządu starostwa podkreślali, iż od dłuższego domagają się zwiększenia liczby karetek, uzyskują jednak odpowiedzi o braku funduszy. - Mamy trzy karetki ratunkowe i sześć zespołów wypadkowych. Przydałby się przynajmniej jeden zespół ratowniczy więcej i więcej sprzętu na cztery koła - powiedziała Danuta Cabak-Fiut. Jak podkreśliła, w sezonie letnim podwaja się liczba ludności w regionie, a liczba sprzętu się nie zmienia. Podczas środowej konferencji prasowej dyrektor pogotowia powołała się także na kłopoty z wezwaniem lotniczego pogotowia ratunkowego, podając przykład wtorkowego wypadku dwulatka, którego nie udało się przetransportować śmigłowcem do szpitala w Krakowie. Dziecko z urazem głowy dotarło do szpitala karetką i jest utrzymywane w stanie śpiączki farmakologicznej. Jak poinformował dyżurny pogotowia lotniczego w Krakowie, powodem, dla którego transport lotniczy rannego dwulatka we wtorek nie był możliwy, było wcześniejsze wezwanie śmigłowca do Tychów, gdzie maszyna zmiażdżyła robotnika. - To była przypadkowa zbieżność zdarzeń, wezwanie do Tychów było wcześniejsze i tylko dlatego transport chłopca nie mógł zostać wykonany - zapewnił dyżurny ratownik. Państwowej Agencji Prasowej nie udało się w środę skontaktować z dyrektorem szpitala w Krynicy Markiem Surowiakiem. Jak wcześniej mówił on mediom, w ciągu dwóch godzin lekarze wykonywali niezbędne badania rannego kolonisty, po których uznali, że urazy wewnętrzne chłopca trzeba zweryfikować badaniem tomografem komputerowym i rezonansem magnetycznym - a takie badania można wykonać w szpitalu w Nowym Sączu.