W połowie maja w części mieszkalnej domu przy ulicy Kościuszki 18 w Koszycach woda sięgała półtora metra ponad poziom podłogi. Z wyposażenia do użytku nie nadaje się praktycznie nic. Strażacy zdążyli uratować psa i telewizor. Trzy miesiące po powodzi sytuacja mieszkańców nadal jest nie do pozazdroszczenia. I to z kilku powodów. Faktycznie w domu zamieszkuje Danuta Klimek ze swoim partnerem. Oboje są niepełnosprawni, praktycznie niezdolni do samodzielnego życia, a już na pewno do zmierzenia się z problemami, jakie na nich spadły. - Można powiedzieć, że oni oboje są pod stałą opieką naszego ośrodka pomocy społecznej. Po powodzi otrzymali nie tylko pieniądze, ale też węgiel, środki czystości i żywność - mówi wójt Koszyc Stanisław Rybak. Zastrzega przy tym jednak, że w wyniku powodzi niektóre osoby zostały bardziej poszkodowane. Wymienia choćby te z małymi dziećmi. W domu przy ul. Kościuszki praktycznie wszystkim zajmuje się matka pani Danuty, Władysława Marzec, na stałe mieszkająca w Filipowicach. To ona raz po raz puka do urzędu gminy. To ona rozmawia z firmą, która zaczęła remontować dom, gdy opadła woda. Z pierwszej puli środków na pomoc powodzianom lokatorzy otrzymali maksymalna możliwą kwotę 6 tys. zł. Za te pieniądze udało się rozpocząć remont jednego pomieszczenia. Na ścianach są nowe regipsy, jest nowa wylewka. Gdy pieniądze się skończyły, robota stanęła. Do jej wstrzymania przyczynił się również rzeczoznawca budowlany, który w czerwcu wydał opinię, że wilgotność murów jest tak wysoka, że przed osuszeniem nie ma sensu mocować płyt gipsowych. "W tym stanie wilgotności elementów budynku nie nadaje się on do przebywania ludzi" - stwierdził w protokole Andrzej M. Kucharski. Danuta Klimek i jej partner mimo to mieszkają w jednej izbie, której wyposażenie stanowi łóżko, stolik, uratowany telewizor i to, co dostali od ludzi. Lodówkę kupiły władze starostwa powiatowego, kuchenkę właściciel miejscowej apteki, suszarkę do ścian wypożyczył Caritas. Dom na ul. Kościuszki jest ubezpieczony. Władysława Marzec składki odprowadzała najpierw w PZU, a potem w Warcie. - Zmieniłam ubezpieczyciela jakieś cztery lata temu, bo Warta miała na miejscu swojego przedstawiciela - tłumaczy. Po powodzi w domu zjawiła się pani likwidator, która obejrzała zniszczenia, zrobiła zdjęcia. Jakiś czas potem nadeszła decyzja: odszkodowania nie będzie. Powód: osoba, która zawarła polisę, nie jest właścicielką domu. Ten według dokumentów jest bowiem własnością zmarłej 13 lat temu Heleny Bieniek, matki Władysławy Marzec. - Nic z tego nie rozumiem. Jak zawierałam umowę i płaciłam składki, nikt się mnie nie pytał, czy jestem właścicielką domu, czy nie. Nikomu to nie przeszkadzało. Gdy przyszło wypłacić odszkodowanie, firma mi odmówiła. Czuję się oszukana, bo okazuje się, że składki płaciłam na darmo - mówi Władysława Marzec, która sprawę skierowała do Rzecznika Ubezpieczonych. Z pisma otrzymanego z Warty wynika, że sprawa może być załatwiona pozytywnie tylko w momencie, gdy zostanie przeprowadzone postępowanie spadkowe i dom formalnie stanie własnością pani Marzec. Problem w tym, że takie postępowanie potrwa, a pieniądze potrzebne są już. Można by za nie kupić materiały budowlane i faktury przedstawić w miejscowym Urzędzie Gminy. Mieszkańcy domu zostali bowiem zakwalifikowani do dalszej pomocy. Rzeczoznawca ocenił, że straty jakie żywioł wyrządził w ich domu wynoszą ponad 35 tys. zł. To oznacza, że mogą liczyć na zwrot kosztów remontu do takiej wysokości. Do ich wypłaty potrzebne są jednak faktury. - W tym przypadku przepisu nie dopuszczają innego rozwiązania. Aby zwrócić pieniądze, musimy dysponować rachunkami - przekonuje wójt Rybak. Pokazuje przy tym listę osób, które mogą skorzystać z podobnej formy pomocy. W niektórych przypadkach starty sięgają ponad 150 tys. zł. Ich łączna suma to ponad milion. - A skąd ja mam wziąć pieniądze na zakup materiałów? Córka ma rentę socjalną, jej partner zasiłek. W sumie to niecałe tysiąc złotych na miesiąc. Oszczędności, które miałam, już się skończyły. Na kredyt nikt mi materiałów nie da, a pożyczyć nie mam skąd - mówi Władysława Marzec. Aleksander Gąciarz proszowicki@dziennik.krakow.pl *** Czytaj więcej w czwartkowym "Dzienniku Polskim": Najpierw Wilga i Serafa Szybciej koleją: 160 km na godz. z Tarnowa do Krakowa Żniwa pod znakiem wypadków