Z badań opinii publicznej wynika, że udanej rodziny, miłości, przyjaźni, zdrowia, satysfakcjonującej pracy. Mile widziane dobre warunki materialne, choć pieniądze podobno szczęścia nie dają. Podobno, ale wolelibyśmy się o tym przekonać sami, dlatego marzymy o wielkich wygranych. Nadzieję na odmianę losu lokujemy najczęściej w kuponach Lotto. Połowa dorosłych Polaków co jakiś czas płaci w kolekturach swój podatek od marzeń. Systematycznie, co tydzień, gra 10 proc. Wygrywają nieliczni. Czy wygrana na loterii rzeczywiście odmienia życie? Jak to jest być farciarzem? Uśmiech fortuny Długoletni szef krakowskiego oddziału Totalizatora Sportowego relacjonował okoliczności wygranej pewnego górnika. Trafił szóstkę. Jednak kilka tygodni wcześniej zdarzyło się, że szóstkę skreśliło aż 80 graczy. Ich wygrane były symboliczne. Nie mógł być więc pewien, czy został milionerem. Wcześnie rano, jak zwykle, poszedł do pracy, ale umówił się z bratem, że ten sprawdzi wysokość wygranej. W południe, kilkaset metrów pod ziemią, na dole, odebrał bardzo pilny telefon. Dzwonił brat z informacją, że szóstka była tylko jedna. Wtedy poszedł do sztygara i mówiąc coś w rodzaju: "A teraz mi to lotto", podziękował za pracę i zażądał wyjazdu na górę. Nigdy się tak żarliwie nie modlił jak wtedy. Nie - dziękując za wygraną. Modlił się, aby winda szczęśliwie dotarła na powierzchnię. Górnik zakończył pracę, ale trzeba przyznać, że wygrana nie pomieszała mu zmysłów. Pierwsze, co zrobił, to opłacił sobie składki w ZUS-ie do końca wieku emerytalnego. Na co wydał miliony, szef totalizatora nie wiedział, ale wcześniejsze postępowanie sugeruje, że zainwestował rozsądnie. "Heniutek, sześć milionów żeś wygroł!" Do grona farciarzy można zaliczyć również innego górnika. 47-letni pracownik kopalni w okolicach Oświęcimia (kilkanaście lat pracował pod ziemią, więc mu brakowało do emerytury zaledwie dwa lata), grał od 25 lat, stawiając na te same cyfry. Nie oglądał środowego losowania i żona dopiero we czwartek zobaczyła w gazecie, że padły jego liczby. Nie musiała sprawdzać kuponu, bo przecież znali je na pamięć. Pobiegła jak stała - w szlafroku, z wałkami na głowie, w różowych bamboszkach z pomponikami. Dobiegła do dyżurki i kazała dzwonić na dół. "Heniutek, śmigej tu na góra, sześć milionów żeś wygroł!". Chłopy myślały, że wyjedzie i już więcej nie będzie tyrał. Jednak nie. On do 14 zaliczył całą szychtę. I przyszedł następnego dnia do pracy. Zaprosił wszystkich na imprezę. Po czym pracował w kopalni do emerytury. Za pieniądze wybudowali z żoną wymarzony dom w willowej dzielnicy. Na elewacji przymocował mosiężne cyfry - zwycięską szóstkę. Ciułacze nagród Wielka wygrana raz w życiu potrafi uszczęśliwić człowieka, ale ile euforii staje się udziałem tych, którzy wygrywają kilkadziesiąt, kilkaset, kilka tysięcy razy w życiu? - Tak, mam fart - mówi Andrzej Konik, krakowianin, który 20 grudnia 2010 r. odnotował swoją 1519. wygraną. W konkursie organizowanym przez jedną z gazet zdobył bogaty świąteczny zestaw bakalii. A kilka dni temu grę "Monopoly". Jeszcze wcześniej m.in. namiot, cyfrowy aparat fotograficzny, zegarek, zegar ścienny, walkman, masażer do stóp, kolację dla dwóch osób w zajeździe, niezliczoną ilość książek, kaset, płyt CD i DVD. Podkoszulki, parasole, kubki, kufle. Żadną nagrodą nie gardzi. Wszystkie go cieszą i za wszystkie pięknie dziękuje. Zaczął grać, gdy miał 19 lat. Po pewnym czasie udział w konkursach stał się jego hobby. Swoje zdobycze odnotowuje w specjalnie prowadzonym zeszycie: data, rodzaj konkursu, organizator, wygrana. Na początku, gdy pracował zawodowo jako kinooperator, nie miał czasu na dokumentowanie swojej pasji. Pierwsza nagroda widnieje więc pod datą: 6 lutego 1966 - "Gazeta Krakowska". Za rozwiązane krzyżówki otrzymał książkę. - Czy jestem szczęściarzem? - zastanawia się pan Andrzej. - Chyba tak. Właśnie jego kartka, właśnie od niego telefon... Trzeba mieć szczęście, aby spośród wielu kartek z odpowiedziami wybrać właśnie jego kartkę, aby w konkursie telefonicznym odebrać właśnie jego telefon, żeby się wstrzelić z SMS-em dokładnie o wskazanym przez organizatora konkursu czasie. Trzeba jednak się też wysilić, aby przygotować prawidłową odpowiedź: naszperać się, naszukać, zastanowić, jak ją ciekawie uzasadnić. Cała ta otoczka towarzysząca konkursom bardzo się panu Andrzejowi podoba - rozwija go intelektualnie. Chwila zawahania przy udzielaniu odpowiedzi wynika z nie najlepszego stanu zdrowia. Cóż, nawet szczęściarz nie może mieć wszystkiego. - W lutym tego roku poważnie chorowałem. Trafiłem do szpitala. 12 lutego miałem zabieg koronarografii. 13 lutego, jeszcze bardzo słaby, wróciłem do domu. 14 lutego, w Dzień Zakochanych, leżąc w łóżku, wysłałem SMS na konkurs. Po chwili otrzymałem wiadomość zwrotną: "Fakt gratuluje wygranej". Autorzy pierwszych pięciu SMS-ów dostali zestawy satelitarne. To była jedna z moich cenniejszych nagród - opowiada Andrzej Konik. Urodzić się pod szczęśliwą gwiazdą - Szczęście wyciąga do mnie rękę - uważa Wiesława Trochanowicz z Krakowa. - Urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą, mam udane życie i żadnych powodów, aby narzekać. Z natury jestem pogodna i zadowolona, czyli... szczęśliwa. A ponieważ szczęśliwym los sprzyja, więc ostatnio dorzucił pani Wiesławie trochę nagród, m.in. wygrane w konkursach "Dziennika Polskiego". Wygrała dwie wycieczki zagraniczne do Turcji i Grecji, 1000 zł, discmana, ciśnieniowy ekspres do kawy, a w grudniu notebooka. - Żeby wygrać, trzeba grać. A do tego się napracować. W ostatnim konkursie "Dziennika Polskiego" trzeba było uzasadnić swój wybór ulubionego sklepiku osiedlowego. Ile ja się namęczyłam, żeby słowami oddać to, co myślę, żeby ładnie brzmiało i żeby spodobało się jury. W każdym konkursie trzeba się wykazać wiedzą, błyskotliwością, dowcipem. Jednym słowem, pomóc szczęściu - dodaje Wiesława Trochanowicz.