Koń wbiegł wprost pod nadjeżdżający pojazd i z całym impetem runął na maskę. W jednej chwili ze sprawnego auta został wrak. Żona kierowcy z ciężkimi obrażeniami trafiła do szpitala w Wadowicach. Oświęcimianin codziennie troskliwie doglądał chorej. Zamieszkał przy wadowickim klasztorze karmelitów. Poniesione z tego tytułu koszty - ok. 3,6 tys. zł - chciał odzyskać z ubezpieczenia OC rolnika, do którego ogier należał. I tu pojawiły się komplikacje. Z uzasadnienia firmy ubezpieczeniowej, powołującej się w tym przypadku na art. 431 § 1 kc (dot. odpowiedzialności za zwierzęta), wynika bowiem, że w praktyce winy za cierpienia małżonków nie ponosi... nikt. Ubezpieczyciel ustalił, że konia prowadził z pastwiska zięć ubezpieczającego, który "wiedział jak obchodzić się ze zwierzęciem", gdyż "w wolnych chwilach pomagał w gospodarstwie, pracował także jako zootechnik i studiował weterynarię". Następnie koń miał się spłoszyć, wyrwać prowadzącej go osobie i wybiec na jezdnię. Firma przyjęła, że koń był trzymany za uzdę, więc wszystko było w porządku: "Uzda stanowi część uprzęży zakładanej na głowę konia i służy do kierowania nim podczas jazdy wierzchem bądź przy pracy. Skoro zatem uzda służy do kierowania koniem, to prowadzenie go trzymając za tę uzdę jest zachowaniem jak najbardziej prawidłowym. Należy również zauważyć, że nawet przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności, człowiek wobec siły spłoszonego zwierzęcia może nie być w stanie sobie z nim poradzić, co z uwagi na naturalną dysproporcję sił wydaje się oczywiste" - objaśniono zdumionemu mieszkańcowi Oświęcimia. A skoro - jak wywodzi towarzystwo ubezpieczeniowe - zachowania rolnika, i jego zięcia, "nie znamionuje wina, która jest w tym przypadku podstawą odpowiedzialności", tym samym ubezpieczyciel przyjąć odpowiedzialności za szkodę nie może. Oświęcimianin może za to od tej decyzji odwołać się do sądu. - Czyli winny jest tylko koń? To może najlepiej jak konia od razu pozwę?! - docieka mężczyzna. PLIN