Prokuratura postawiła im zarzuty handlu ludźmi, czerpania korzyści z nierządu i zmuszania do prostytucji, posługiwania się nielegalnymi dokumentami, a także posiadania i handlu narkotykami - donosi "Polska Gazeta Krakowska". Jak informuje Marek Wełna, naczelnik wydziału Biura ds. Spraw Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Krajowej, zarzuty obejmują lata 1995-2005. Niewykluczone jednak, że ich lista się wydłuży i dotyczyć będzie także lat 2005-2008. - W tym śledztwie wyjdzie na jaw jeszcze wiele spraw - mówi Wełna. - Kolejne osoby składają zeznania. Nie postawiliśmy jeszcze zarzutów odnośnie działalności w grupie przestępczej, ale możliwe, że wkrótce to nastąpi. Bracia G. kupowali od sutenerów Polki i kobiety pochodzące zza wschodniej granicy. Za każdą płacili po 500 dolarów. Trafiały do agencji towarzyskich. - W jednym miejscu pracowały po kilka miesięcy, po czym były sprzedawane dalej - mówi Wełna. Niektóre wiedziały, co je czeka i godziły się na uprawianie nierządu, zaś część zmuszano do świadczenia usług seksualnych. Mówiono im jedynie, że jadą do Niemiec, tymczasem trafiały do domów publicznych w Polsce, a następnie w innych krajach Europy. Odbierano im dokumenty i rzeczy osobiste. Gdy cokolwiek w ich zachowaniu nie spodobało się "szefom", były gwałcone. - Miało to stanowić rodzaj kary za rzekome przewinienia - wyjaśnia Wełna. Kobiety musiały też opłacać haracz: oddawały połowę pieniędzy od każdego klienta, od 50 do 100 zł. - Sprawdzamy, ile jest takich kobiet - mówi Wełna. - Obecnie co najmniej piętnaście - dodaje. Do tej pory udało się zgromadzić dokumenty dotyczące zakupu dwóch kobiet, jakiego dokonali bracia G. Oprócz Józefa, Tadeusza i Jana G. policja zatrzymała jeszcze trzy osoby. To dwaj mieszkańcy Podhala i obywatelka Ukrainy na stałe zamieszkała w Nowym Sączu. Jeden z mężczyzn to emerytowany funkcjonariusz Straży Granicznej, który miał dostęp do tajnych dokumentów pograniczników. Bracia G. to postaci znane na Podhalu. Od połowy lat 90-tych prowadzili w Białym Dunacju dom publiczny. Oficjalnie "Bahama" funkcjonowała jako salon odnowy biologicznej, masaży i siłownia. Przybytek był jedynym w okolicy domem uciech. Nie dało się go nie zauważyć, bo z zewnątrz został pomalowany na fioletowo. Przylgnęło więc do niego określenie "fioletowy domek". Agencja towarzyska budziła wśród górali ogromne kontrowersje, tym bardziej, że damski personel w ciągu dnia często paradował po wsi w skąpych strojach, zachwalając swoje usługi. "Fioletowy domek" zapisał się również w pamięci zakopiańskich taksówkarzy, którzy często zawozili mężczyzn do Białego Dunajca. Z Bahamy do Zakopanego kursowała też długa amerykańska limuzyna wożąca za darmo klientów. Zarówno samochód, jak i promocja lokalu robiły wrażenie. Władze gminy i mieszkańcy wsi wielokrotnie próbowali doprowadzić do zamknięcia domu publicznego. Ówczesny proboszcz, ks. Franciszek Juhas stanął na czele obywatelskiego komitetu, który zebrał ponad tysiąc podpisów pod petycją domagającą się likwidacji agencji. Pismo trafiło do rzecznika praw obywatelskich, prof. Andrzeja Zolla. Rzecznik był jednak w tej sprawie bezsilny. W 2002 r. wójt Jan Gąsienica- Walczak chciał doprowadzić do zamknięcia domu publicznego, odmawiając zezwolenia na alkohol. Sprawa trafiła do wojewody, który nakazał udzielić zgody na wyszynk. Po śmierci Jana Pawła II bracia G. ogłosili, że doznali nawrócenia i nie chcą już dłużej żyć w grzechu. Zlikwidowali interes w Białym Dunajcu. W rzeczywistości nie porzucili jednak występnego życia. Agencję towarzyską przenieśli do Zakopanego i zarejestrowali ją na inną osobę. Bracia znaleźli 84-letniego mężczyznę, który zgodził się, by ich działalność, została zarejestrowana na jego nazwisko. Na nielegalnym procederze nieźle się obłowili. - Są właścicielami pokaźnego majątku. W tym rozległych nieruchomości na Podhalu - mówi Wełna. Za handel ludźmi grozi od 3 lat więzienia, zaś za zmuszanie do 10 lat.