Obiecał wyprawę w magiczny świat malarstwa Marca Chagalla, malowaną ruchem, kolorem, muzyką i emocjami, a nie słowami. Zobaczymy, czy dotrzymał obietnicy. Światło gaśnie, spektakl się zaczyna. Początkowo jest niepozornie, "normalnie". Scenka rodzajowa: wesele. Aktorzy w karykaturalnych maskach wyglądają, jakby dopiero co opuścili płótna Chagalla. Za chwilę z boku sceny jakaś bezwolna para jest myta, ubierana i przygotowywana do tego, aby wcielić się w główne postaci sztuki - Marca i Bellę - zakochanych w sobie trudną miłością, na drodze której stają społeczne konwenanse. W miarę upływu czasu zmieniające się przed moimi oczami piękne, barwne, fascynujące obrazy, dla których bezpośrednią inspiracją było niepowtarzalne i oryginalne malarstwo Chagalla, rozpoznawalne "na pierwszy rzut oka" nawet dla człowieka nie będącego koneserem sztuki i niemożliwe do pomylenia z żadnym innym, zaczynają się układać w spójną, dwutorową fabułę, prezentującą losy pewnej miłości, która miała nieszczęście zaistnieć w trudnych czasach, naznaczonych piętnem wojny i zagłady. Ani się obejrzę, jak cudowny świat, wykreowany przez reżysera, wciąga mnie i oczarowuje. Już po kilku minutach od rozpoczęcia spektaklu jestem zupełnie obezwładniona. Czuję się znowu jak siedząca z rozdziawioną szeroko ze zdziwienia buzią mała dziewczynka, przed którą teatr otwiera po raz pierwszy swoje magiczne podwoje, oddziałując dźwiękiem, obrazem, subtelnym gestem, emocjami, powołując do życia dziwne postaci z pogranicza jawy i snu. Nie, nie chcę przez to wcale powiedzieć, że "Hommage? Chagall" to spektakl infantylny, dziecinny. Wręcz przeciwnie - to wielki komplement dla kunsztu i pieczołowitości, z jaką jest przygotowany. Artyści Groteski tworzą najczęściej przedstawienia dla najbardziej wymagającej publiczności. Dzieci nie da się oszukać - rozpoznają one "na kilometr" każdą "blagę", każde teatralne kłamstewko. Dlatego uważam, że jeśli twórcom udało się obudzić na chwilę drzemiące we mnie dziecko i oczarować je - to odnieśli wielki sukces. A właśnie to im się udało. Dawno nie czułam się tak w teatrze, który najczęściej wszystko mi wyjaśnia za pomocą słów, tłumaczy, opowiada, podaje przetrawione, "gotowe do spożycia". Weltschek docenia inteligencję widza - pokazuje pewne sceny, ale nie wyjaśnia ich, nie stawia przysłowiowej "kropki nad i", pozostawiając pole dla własnej interpretacji, dla nadawania obrazom sensów istotnych tylko dla nas samych, dla każdego widza z osobna. To bardzo ważne, bo w przedstawieniu ukryta jest tajemnica. Nawet, jeśli nie wszystko jest dla mnie jasne i czytelne, to i tak wiem, że coś się za tym kryje, że reżyser dotyka jakiejś sfery niepoznawalnej, metafizycznej. To nie jest łatwy spektakl. Oczywiście, można go oglądać jako swoistego rodzaju prezentację ożywionych obrazów wielkiego malarza, ale będzie to niesprawiedliwe i okrutne. Można śledzić tylko fabułę, przedstawiającą losy miłości konkretnych ludzi na tle tragicznej historii początku XX wieku, ale to też nie wyczerpuje problemu. Próba odczytania ze spektaklu wyższych sensów to zadanie trudne, bo wymaga wielkiego skupienia i koncentracji, aby nie przeoczyć żadnego elementu, żadnego symbolu (a trzeba wiedzieć, że pojawia się ich na scenie naprawdę sporo, z najbardziej charakterystycznymi dla twórczości Chagalla postaciami wołu i koguta na czele). Ale wysiłek odkodowania ich to też jeszcze nie wszystko. Trzeba otworzyć się na ten spektakl i przyjąć wszystko, co przynosi (jakkolwiek emfatycznie nie brzmiałyby moje słowa).