Na scenie polskiej literatury najnowszej pojawiła się druga już książka młodego krakowskiego prozaika Wojciecha S. Wocława - "Bezdomni". Jest to tytuł, który powinien wziąć do ręki każdy, kto choć raz zastanawiał się nad przyczynami i skutkami bezdomności i rozmyślał o losie osób nią dotkniętych. Pana nowa książka jest zapewne związana z bogatym doświadczeniem dziennikarskim? "Bezdomni" przypominają wywiad-rzekę. Skąd pomysł na taki temat? Wojciech S. Wocław: - Nie mam znowu takiego bogatego doświadczenia dziennikarskiego... (śmiech). To raptem parę miesięcy przepracowanych w radiu. Jeśli miałbym wyznaczyć jakiś kierunek ewentualnych wpływów, to raczej musiałbym powiedzieć, że zaczęło się od polonistyki, na której porwało mnie zagadnienie mimesis, a więc naśladownictwa w literaturze, potem też realizmu, naturalizmu. Oprócz innych czynników, to w jakimś sensie również miało wpływ na wybór takiego rodzaju pracy, jakim jest dziennikarstwo. No i w końcu "Bezdomni". To dobry trop - książka przypomina wywiad-rzekę, ale nie chodzi mi o wywiad (skonkretyzowany gatunek dziennikarski), lecz o wysłuchiwanie kogoś, o taką zwykłą rozmowę. Czytelnik ma być trochę takim niemym jej uczestnikiem. W jakiejś mierze po to, żeby na końcu zabrać głos. Co zaś do tematu - w jakimś sensie sam do mnie przyszedł. Pracowałem przez kilka miesięcy dla jednej z fundacji. W ramach swoich obowiązków miałem rozpoznać sytuację pewnego bezdomnego. W efekcie miał powstać m.in. artykuł do gazety. Cała historia zaintrygowała mnie jednak do tego stopnia, że przekułem to moje doświadczenie w literacką opowieść. Czyli jednak książka ma coś wspólnego z Pana działalnością publicystyczną. Jak długo powstawała? - Chyba nie mogę jeszcze mówić o swojej działalności publicystycznej, raczej o próbach. Ale coś w tym oczywiście jest. Wiąże się to przede wszystkim z moim wyobrażeniem roli pisarza - kogoś, kto ma za zadanie wbijać ten przysłowiowy kij w mrowisko, kto powinien swoją działalnością nie utwierdzać w stereotypowych wyobrażeniach na pewne sprawy, ale je burzyć. Pisarz, chociażby przez swój nieustanny kontakt z literaturą (czy to w roli czytelnika, czy twórcy) ciągle ćwiczy swoją wrażliwość, jakiś specyficzny rodzaj wyczulenia na drugiego człowieka. To, co wielu ludziom przechodzi koło nosa, zazwyczaj znacząco zaprząta wyobraźnię pisarza. A sama książka powstawała ponad rok. Książkowy pan Szczepan rzeczywiście jest barwną postacią, a niektóre jego poglądy są mocno kontrowersyjne... Na początku opowieści pisze Pan, że pierwszy kontakt z bezdomnością nieco przestraszył bohatera, który przy okazji pierwszej rozmowy wahał się użyć określenia "bezdomny". Co pomogło pokonać tę barierę? -Ten bohater, który w części jest mną, w części może też być czytelnikiem. Kimś, kto przecież wie o istnieniu bezdomnych (trudno nie wiedzieć), ale kto ich nie zna. Dlaczego? Bo właśnie się jakoś tam ich boi. Podobnie mój bohater - trochę hipochondryk, trochę takie książątko... Dostaje jednak polecenie służbowe i trudno mu odmówić jego wykonania. Może to pomogło (w zasadzie wymogło). No i jeszcze te wahania z użyciem słowa "bezdomny"... Wiadomo, jaki to ma ładunek emocji. Ten mój bohater nie chciał użyć wobec pana Szczepana tego określenia, żeby być może jakoś zakłamać rzeczywistość, nie zgodzić się na to, że naprawdę jest właśnie tak, a nie inaczej. A potem, jak już zostały zniszczone stereotypy o bezdomności, to i łatwiej było się posługiwać tym słowem, które wtedy już w żadnej mierze nie było wartościujące. Pana debiutancka książka nosi tytuł "Pamiętnik [...] wsi". Pokusiłabym się o nazwanie "Bezdomnych" "Pamiętnikiem spotkań z bezdomnością". Co Pan na to? - O, i to jest być może lepsza próba zbliżenia tej drugiej książki do takiej "rzeczywistości" dziennikarskiej, opisywanej przez dziennikarzy, o którą pani wcześniej dopytywała. Dziennikarz ma za zadanie obiektywnie (jeśli to w ogóle możliwe) opowiedzieć o otaczającym nas świecie. Pamiętnik odnosi się do rzeczywistości (w tej mierze jest jakoś dziennikarski), ale raczej nie można już tutaj mówić o obiektywizmie. Przedstawia to, co się zapamiętało, co dla pamiętnikarza z różnych powodów jest najważniejsze. Ale oprócz tej funkcji pamiętania, oprócz - jak pani to zaproponowała - pamiętnikarskiego charakteru tej książki, jest to przede wszystkim literatura z całym dobrodziejstwem inwentarza. I w pierwszym, i w drugim przypadku było tak, że się nasączałem jakimiś historiami, do tego czytałem, oglądałem, przemyśliwałem sobie to wszystko, a potem pisałem. Może najlepiej byłoby przywołać tutaj dyskusje wokół twórczości Kapuścińskiego. Jego reportaże przez cały czas czytano jak taką relację z miejsca zdarzenia. Kiedy okazało się, że autor "dodawał" coś od siebie, wywiązała się z tego jakaś wielka burza. Mnie tymczasem w ogóle to nie zdziwiło, bo osobiście traktuję reportaż jako gatunek literacki, który nie ma oddawać przede wszystkim faktów, ale ducha, atmosferę rzeczy. Tak też sam czytam Kapuścińskiego. Mam nadzieję, że to zrozumiałe (śmiech). Co było priorytetem dla pana Wojtka z "Bezdomnych": pomoc konkretnemu bezdomnemu - panu Szczepanowi czy zasygnalizowanie realnego i poważnego problemu socjalnego? - Priorytetem dla bohatera "Bezdomnych" było na pewno wypełnienie polecenia służbowego: rozpoznać sprawę bezdomnego (tak się zaczyna akcja). Potem, wraz z tym, jak się z panem Szczepanem zaczął zapoznawać - pomoc, no i przede wszystkim taka zwykła ludzka znajomość, przyjaźń. To widać zresztą po tym, jak się zmienia relacja tych dwóch bohaterów, jak ich znajomość się pogłębia, jak przestają być dla siebie anonimowi. Druga pani propozycja - sygnalizacja problemu - to już bardziej priorytet autora książki. Po coś w końcu się pisze. Owszem, z jednej strony to książka o zjawisku społecznym - o bezdomności. Ale o tym wiemy już od dawna. Myślę, że jest to również opowieść o człowieku wobec systemu (np. systemu prawa), o samotności, też o bezdomności w sensie metaforycznym. Czy próba pomocy okazała się skuteczna? Jakie są dalsze losy pierwowzoru głównego bohatera (pana Szczepana)? Czy Pan, jako autor książki, utrzymywał z nim kontakt po wydaniu "Bezdomnych"? - Nie mogę odpowiedzieć na pierwszą część pytania, bo odebrałbym wtedy czytelnikom przyjemność ewentualnej lektury (śmiech). Co zaś do rzeczywistej sytuacji bezdomnego, którego poznałem... Od czasu do czasu mamy ze sobą kontakt. Kiedyś nie widzieliśmy się kilka miesięcy. W końcu przypadkiem spotkaliśmy się na Gołębiej. Zapytał po chwili, czy napisałem jakąś nową książkę. Odpowiedziałem, że tak, że jest to książka, do napisania której zainspirował mnie on sam i nasze spotkania. Drugiego dnia umówiliśmy się na Plantach. Podarowałem mu egzemplarz. Bardzo się ucieszył, nawet wzruszył... To był bardzo miły gest z Pana strony. A więc utwór kończy się na wdechu. Taki finał książki czytanej jednym haustem pozostawia jednak niedosyt. Czy planuje Pan jakąś kontynuację historii? - Tak jak powiedziałem, czytelnik jest poniekąd tym drugim bohaterem - tym, który zadaje pytania. To czytelnik ma sobie dopisać koniec historii. Takim jednym końcem może być zmiana myślenia o bezdomnych, innym - faktyczna pomoc, jeszcze innym - zakończenie według własnego wyobrażenia. Udało mi się tak napisać tę książkę, że chyba nie da się jej tak łatwo odłożyć na półkę. Po reakcjach niektórych czytelników wiem, że ona wkurza, chodzi za człowiekiem, nie daje spokoju. Jeden z moich kolegów wręcz domagał się zakończenia, mówił, że on chce wiedzieć, co dalej. Muszę przyznać, że w jego ustach ten argument brzmi wyjątkowo, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że on sam jest dwukrotnym mistrzem Europy kung fu wushu (śmiech). Zainteresowanie empatycznego czytelnika poruszoną problematyką jest niekwestionowalne. A jak Pan myśli, czy książka wywoła szerszy oddźwięk społeczny (zakładając, że dotrze do niej odpowiednia ilość odbiorców)? - Trudno wyrokować... Ważne, by lektura tej książki była osobista, prywatna. Żeby skłaniała do pytań o to miejsce człowieka w jakimś systemie. Problem z tą i tego typu książkami jest trochę jak z sushi. Ktoś wychowany na mcdonaldzie, maggi i wegecie powie o tym daniu, że jest jałowe, bez smaku. A powie tak dlatego, że jego kubki smakowe są już jakoś - tak to nazwijmy - "naznaczone" i niezdolne do odczuwania delikatnego smaku. Ta książka nie przedstawia skrajności. Poza tym stawia przed czytelnikiem pewne wymagania. Brak w niej dosłowności, każe czytelnikowi myśleć, skupiać się, męczy, czasem trzeba ją odłożyć. No a przede wszystkim jednoznacznie nie ocenia świata, który przedstawia, pozwala czytelnikowi na własną ocenę. To jest książka, która na różnych płaszczyznach lektury daje czytelnikowi wolność, od której (jak wiemy po Frommie) czasem wygodniej uciec... Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę dalszych sukcesów twórczych. Rozmawiała Anna Kodlyczewska