Miał Pan zostać księdzem, wycierpiał Pan swoje jako więzień KL Auschwitz, a po wojnie został Pan aktorem słynącym z wybitnie wyrazistych ról czarnych charakterów. Sturmbannführer Dehne ze "Stawki większej niż życie", gestapowiec Schroeder w "Polskich drogach", zbrodniarz Alfred Jodl w "Epilogu Norymberskim", do tego ubek w "Roku pierwszym", jeździec Inkwizycji w "Rękopisie znalezionym w Saragossie", a w teatrze - niezapomniany Mefisto z "Fausta". To zbiór raczej przerażających postaci... August Kowalczyk: - Pewien rybak narzekał kiedyś w Ustce: "Panie, ja przez pana nie mogę telewizji oglądać! Jak moja żona pana zobaczy, to zaraz cała roztrzęsiona wyłącza telewizor i krzyczy, że nie będzie patrzeć na tego bandytę!". Byłem zachwycony. O to szło. Żeby pokazać zło? Tworząc rolę opierał się Pan na podpatrzonych w Auschwitz zachowaniach esesmanów? - Nie. Bo w ogóle nie w tym rzecz. Ludziom się wydaje, że skoro ja tych zbrodniarzy widziałem, to mogę ich teraz naśladować. To nieprawda. Ja ich zachowań nie pamiętam. Zapamiętałem za to doskonale, jakie emocje, reakcje, jaki strach budzili we mnie. Grając te postaci starałem się u publiczności wywołać takie same emocje. I to jest cała tajemnica. Ciężko było przyjąć role esesmanów? - Pytają mnie o to w kółko, że tu były więzień, a gra oprawcę, a ja odpowiadam szczerze: nie miałem z tym problemu, absolutnie żadnego obciążenia. Nie robiło mi żadnej różnicy granie kardynała, generała, złodzieja czy esesmana. To, że w ogóle mógł Pan te role zagrać, trzeba uznać za cud. W grudniu 1941 roku, jako 20-latek, trafił Pan do Auschwitz. Dla Niemców był Pan numerem 6804, odpowiedzialnym m.in. za wyładunek materiałów wybuchowych. W maju 1942 r., za kontakty z ludnością cywilną Oświęcimia, trafił Pan dożywotnio do karnej kompanii. Z wyrokiem śmierci szansa na przeżycie była minimalna... - Z końcem kwietnia 1942 roku do Auschwitz przyjechało gestapo. Sprawdzali kartoteki obozowe. Około pięciuset więźniów, w tym mnie, "udekorowali" specjalnym czerwonym punktem, co oznaczało, że nasz powrót z obozu jest niepożądany. To były w rzeczywistości wyroki śmierci. Początkowo nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Ale jak wzięli piątkę, potem piętnastkę, a potem kolejną grupę - odczytywali im wyrok śmierci i rozstrzeliwali, nie było wątpliwości, co nas wszystkich czeka. Postanowiliście uciec. - To była jedyna szansa na przeżycie. Pod koniec maja Mietek Kawecki spytał mnie, czy włączyłbym się do ucieczki. Nie było czasu na przygotowania. Zaczęliście uciekać 10 czerwca 1942 roku o 16.30, po zakończeniu prac przy budowie rowu melioracyjnego. - Mietek tego nie przeżył. Zastrzelili go, podobnie jak 12 innych uciekinierów. Kolejnych dwudziestu złapali, a potem jeszcze siedmiu. Przeżyło nas dwóch. Ja i Tadeusz Chruściński. Pozostałych w obozie 320 więźniów, oznaczonych czerwonymi punktami, następnego dnia zagazowano w Białym Domku. Pobiegł Pan do lasu, potem ukrywał się w zbożu... - Zrzuciłem ubranie i buty w różnych kierunkach, żeby zmylić psy. Znalazły mnie miejscowe kobiety, dały kobiece przebranie, wskazały schronienie. Ukrywałem się siedem tygodni na poddaszu domu w podoświęcimskich Bojszowach. Później z fałszywymi dokumentami wyjechałem na Śląsk, po czym dotarłem do Krakowa. Do końca wojny walczył Pan w szeregach AK w Miechowskiem. Odczuwał Pan strach, że Pana złapią? Że wróci Pan do Auschwitz? - To ciekawe, ale kiedy uciekałem, nie bałem się. Strach pojawił się po trzech miesiącach, zaczęły mnie nawiedzać koszmary, że mnie gonią, łapią, sprawdzają wytatuowany numer... W końcu musiał Pan jeszcze raz przywdziać pasiak w Auschwitz. I znowu za sprawą Niemców... - Było to wiele lat po wojnie. Przyszedł kierownik produkcji filmu, usiadł na fotelu i mówi: "Tyle się pana naoglądałem w mundurze esesmana, a więźnia nigdy pan nie zagrał". Niemcy się kłaniają i zapraszają pana na zdjęcia próbne. A ja wtedy grałem Mefista w "Fauście", więc łeb miałem ogolony... I się Pan zgodził. - Robiliśmy zdjęcia w Auschwitz. Rozmawiam o roli. Niemka wybiera mi pasiak. I nie pozwala założyć skórzanych butów, identycznych jak te, które miałem w obozie! Mówi, że wie lepiej, jakie buty noszono w Auschwitz, jakie ubrania, gdzie trzeba przyszyć numer na pasiaku. Ma dokumentację. Wskazuje na stos drewnianych chodaków. No to ja wyciągam z portfela obozowe zdjęcie, zrobione parę bloków dalej. Przymocowuję do lustra. "Oto moja dokumentacja. Nr 6804" - mówię. Bardzo się speszyła. Jak Pan przeżył te cztery zdjęciowe dni? - Kostium i ruch nagle wszystko ożywiły. Muzeum stało się na powrót Konzentrationslager Auschwitz. Dziwnie się poczułem, patrząc na mój pasiak. Wróciłem do obozowego rytmu: "biegiem marsz!" Po ostatnim dniu zdjęciowym, już w hotelu, kolacja. Czarny kawior, grzanki, masło... Jedna, druga wódka... Wszystko, co najlepsze, a ja nic nie czuję. Ogrania mnie niepokój. Wstaję od stolika. Idę do pokoju. Siadam i zaczynam płakać. To był gwałtowny szloch, nie do opanowania. Narodził się gdzieś w podświadomości. Chyba z nim jeździłem przez te cztery dni. Aż na koniec mnie dopadł. Trwało to może kwadrans. Potem zszedłem na dół. W porządku. Jak w ogóle został Pan aktorem? Miał Pan być przecież księdzem, mama kupiła już nawet materiał na kapłańskie szaty. No i miał Pan nosić imiona Gustaw Maria... - Sprawa imion została załatwiona w ten sposób, że ojciec położył mnie, noworodka, pytając, "Co on tu ma?". Dlatego nie zostałem Marią. Mam na drugie Marian. Gustaw też mu nie leżało, więc kompromisowo zostałam Augustem. Ale w zmiękczeniu pozostał Gucio. I co z tym księdzem? - Mama miała problemy zdrowotne i obiecała, że jak wszystko będzie dobrze, to jej pierworodny zostanie księdzem. Obiecała Matce Boskiej. A ja to potem jakoś naturalnie przyjąłem. Byłem ministrantem, mieliśmy bardzo dobrych katechetów... Co sprawiło, że zmienił Pan postanowienie? - Wojna. A kobiety? - Też. Na Śląsku trwały jeszcze ostatnie walki II wojny, a Pan 13 marca 1945 był już po maturze. I chciał zostać... - Pisarzem. Ale w październiku Mieczysław Kotlarczyk zaangażował mnie do Teatru Rapsodycznego. Zostałem tam 8 lat. Legendarny Rapsodyczny, założony w konspiracji w 1941 roku, grał w nim m.in. Karol Wojtyła. Który ostatecznie został księdzem... - Przynależność do zespołu Rapsodycznego dawała faktycznie poczucie wyjątkowości. A Kotlarczyk był wspaniałym aktorem, reżyserem - i nauczycielem. Szybko zadebiutował Pan w filmie. 1953: "Piątka z ulicy Barskiej". Dawało to frajdę? Sławę? - Autentyczna robota była w teatrze, ale w sensie przygody większą frajdę dawał film. Przyjeżdżali koledzy z całej Polski. Spotykamy się na pół roku, na rok i zaczyna nas coś łączyć. Powstawała taka półrodzina. W teatrze jest inaczej. Czeka się na moment premiery i podpatruje. Ciekawe historie. Np. Bronek Pawlik na pierwszej próbie dukał rolę, jakby był półanalfabetą, a kiedy dochodziło do premiery, miał fantastycznie zrobioną postać. A sława? - Po raz pierwszy zaznałem jej w 1955 r. W Warszawie był wtedy światowy kongres młodzieży. Na placu przed nowo wybudowanym Pałacem Kultury zebrało się mnóstwo młodych w narodowych strojach. Idę tam, a mnie wszyscy całują i obłapiają. Okazało się, że przed wyjazdem na festiwal każda delegacja przychodziła do ambasady i tam wyświetlali im "Piątkę". Ja grałem Zenona - pierwsza rola i od razu szwarccharakter. To zawsze ciekawsze niż papierowe amanty. Wszyscy mnie znali. No i tak poznałem drugą żonę, Gabrielę, córkę ministra. Też obejrzała ten film we włoskiej ambasadzie. Była wtedy mężatką...