W Krakowie nowa inwestycja prawie zawsze spotyka się z protestami. Pan chce, żeby projekty omawiać z mieszkańcami bardzo dokładnie. Czy to nie sprawi, że sprzeciwów przybędzie? Paweł Sularz: - To normalne, że gdy ktoś nagle się dowiaduje, że coś mu wyrośnie pod oknami, będzie protestował. To nie tylko oddala społeczność od samorządów, ale może też przynieść fatalne skutki finansowe. Realizacje za pieniądze unijne muszą zyskać akceptację społeczną. Ale jak zyskać poparcie? - Trzeba spotykać się z ludźmi i mówić o konieczności budowy. Pokazać plany, zrobić wizualizację tego, co ma powstać i wyjaśnić, jaki to będzie miało wpływ na otoczenie. Już kiedyś próbowano w ten sposób np. wprowadzić zmianę organizacji ruchu w Podgórzu. Nie udało się... - A może źle tłumaczono, niejasno. A może jedno spotkanie to za mało, trzeba wyjaśniać konieczność inwestycji: przez media, rady dzielnic, spółdzielnie mieszkaniowe, parafie, Internet, specjalne ulotki, ankiety, listy i pisma... To sprawdzona metoda - w ten sposób się postępuje w zachodniej Europie od lat. W Polsce Kraków może być prekursorem. Inwestycja nie będzie czymś groźnym, nieznanym, ale stanie się "oswojona". Ale przed kampanią informacyjną trzeba zdiagnozować ewentualny odbiór inwestycji przez społeczność lokalną, a potem stworzyć hierarchię ich problemów. I wtedy może się okazać, że np. jakaś estakada jest mniejszym problemem, niż choćby brak przedszkola albo ekranów akustycznych. Wtedy można z ludźmi pertraktować: wy nam zgodę, my wam przedszkole... To trochę takie branie ludzi pod włos... - Ja bym to nazwał ofertą rekompensacyjną. Razem z uciążliwościami dostaną także to, czego potrzebują najbardziej. A kto miałby się tym zajmować? - Jakaś nadrzędna komórka, która będzie w stanie ogarnąć wszystkie miejskie inwestycje i odpowiednio z ludźmi rozmawiać. Na razie złożyliśmy projekt uchwały, która ma te zasady uregulować. To pierwszy krok. Jerzy Kłeczek