Rynek szkoleń jest w Polsce niezwykle rozległy. Obowiązek cyklicznych kursów mają strażacy, elektrycy, adwokaci i zawodowi kierowcy, ale też pośrednicy nieruchomości, rzeczoznawcy, kominiarze, palacze kotłowi, przewodnicy. Od niedawna 45-godzinne szkolenie przechodzą potencjalni rodzice adopcyjni. Na wspieranie rozwoju tzw. kapitału ludzkiego, w tym szkolenia pracowników i bezrobotnych, idą od lat olbrzymie środki unijne. Jeszcze przed wejściem do UE otrzymaliśmy na ten cel 6 mld euro, a w ciągu dwóch lat po wejściu - kolejne 2,7 mld. Wraz z napływem takich sum Polska stała się prawdziwym eldorado dla firm szkoleniowych: działa ich ponad dwa i pół tysiąca, a obroty szacowane są na 2,5 mld zł rocznie. Ale z poziomem usług bywa różnie. Najwięcej uwag dotyczy szkoleń zamawianych przez instytucje. "Zgodnie z ustawą o zamówieniach publicznych jedynym kryterium jest najniższa cena, a ta rzadko idzie w parze z jakością" - komentuje Ireneusz Górecki, prezes Polskiej Izby Firm Szkoleniowych, zrzeszającej blisko 350 renomowanych podmiotów. Według Górskiego prywatne przedsiębiorstwa, chcąc podnieść kwalifikacje swych pracowników i zatrudniają czołowe firmy szkoleniowe. Tymczasem pracownicy instytucji, np. urzędów pracy - zamawiający kursy zawodowe dla bezrobotnych lub pracowników zagrożonych zwolnieniami - często nie mają nawet pojęcia o szkoleniach. W efekcie można odbyć wiele kursów, które ani trochę nie pomogą w znalezieniu pracy.