- Ja jestem nerwus. Bóg mi świadkiem, że nie chciałem tego, co się stało! Józef L., płakał w środę na sali rozpraw sądu. Właśnie dobiegł końca proces tego 53- letniego mężczyzny. Prokurator domaga się niego kary 15 lat więzienia. Z kolei adwokat przekonuje, że jego klient jest niewinny. Sprowokowany i zaatakowany miał zabić w samoobronie. Najdobitniej o tym co się stało wyraził się jednak Adam Cioch, ojciec ofiary. - Zięć zabijając mi syna pozbawił mnie na starość opieki. Uważam, że trzeba się kierować zasadą ząb za ząb i dlatego chcę dla niego kary co najmniej 25 lat pozbawienia wolności - nie krył 78 - letni Cioch. Zgodził się opowiedzieć, jak 14 lat szukał zaginionego syna. Pokazał zdjęcia Jacka. Szczupły, blondyn, w oczach wesołe ogniki. Cioch przed laty ściągnął go do Austrii, ale Jacek tęsknił za matką, Zofią C. Wysyłał jej pieniądze, dzwonił, odwiedzał w Polsce. Zajrzał do niej w Boże Ciało 18 czerwca 1992 r. Gdy wyszła do kościoła, został sam na sam ze szwagrem Józefem L. Później nikt go żywego nie widział. - Jacek musiał nagle wyjechać, zabrał rzeczy i zniknął - szwagier tłumaczył zdziwionej Zofii C., gdy wróciła z mszy św. Pytano znajomych, dalszą rodzinę i nic. Także Adam Cioch nie miał pojęcia, gdzie może znajdować się syn. Chłopak nie zgłosił się do pracy w Wiedniu, nie zostawił listu pożegnalnego. Przepadł. - To była dla mnie wielka zagadka przez długie lata - wspomina dziś Cioch. Po Krakowie krążyła opowieść, że chłopak bał się wcielenia do wojska i dlatego uciekł do Afryki, by wstąpić do Legii Cudzoziemskiej. Ale była to tylko hipoteza. Ojciec był jedyną osobą, która podejmowała próby wyjaśnienia zagadki tajemniczego zniknięcia Jacka. Z biegiem lat do Ciocha zaczęły docierać niepokojące sygnały o tym, że córka z zięciem wyprzedają rodzinny majątek: ziemię, dobytek, nawet tapczan należący do Jacka. - Oni jakby wiedzieli, że twój syn już nigdy nie wróci i panoszyli się na swoim - znajomi alarmowali ojca. W 2000 r. Cioch wrócił na stałe do Polski, kupił dom pod Krakowem i postanowił drążyć sprawę syna. Mijało 14 lat od jego tajemniczego zniknięcia, gdy śledztwo przejęli policjanci z Archiwum X, wydziału zajmującego się wyjaśnianiem zabójstw sprzed lat. Dla nich nie było wątpliwości, że mężczyzna musiał paść ofiarą morderstwa. Skoncentrowali się na ustaleniu, gdzie mogą być zwłoki. Liczyli się z tym, że po tylu latach pozostały niewielkie ślady zbrodni, a może nie ma ich już wcale. Wytypowali Józefa L., jako osobę podejrzaną o dokonanie zabójstwa z motywów rabunkowych. On wcześniej ciągle skarżył się na brak pieniędzy, a zdarzyło się, że przywłaszczał sobie gotówkę zarobioną przez Jacka w Austrii, którą 22- latek wysyłał matce. Przeszukano garaż na posesji rodziny. Zwłoki znaleziono dopiero w piwnicy. - Przyznaję się do winy, ale to był nieszczęśliwy wypadek, a nie zabójstwo? - wymamrotał Józef L. Opowiedział szczegóły tragedii. Gdy w Boże Ciało, został sam na sam z Jackiem, doszło do awantury. Miał go popchnąć tak, że ten uderzył głową w kaloryfer. Gdy zorientował się, że Jacek nie daje znaku życia, przeniósł zwłoki do piwnicy i tam je zakopał. W trakcie oględzin zwłok okazało się, że Jacek ma kilka pęknięć czaszki, a między żuchwą, a górną szczęką tkwił knebel ze skarpetki. To obalało wersję podejrzanego o przypadkowym wypadku. Potem Józef L. zmienił wyjaśnienia i twierdził już, że to Jacek pierwszy zaatakował go metalowym kątownikiem, a on w wyrwał mu go z ręki i zadał kilka ciosów w głowę Twierdził też, że przez te wszystkie lata nie powiedział żonie co się stało z jej bratem. Wyrok zapadnie jeszcze w tym miesiącu, 30 października.