Karetka z oddalonego o dwa kilometry rabczańskiego szpitala jechała do nich pół godziny, mimo że przepisy wyraźnie mówią, że powinna dotrzeć na miejsce w ciągu 7 minut w terenie zabudowanym lub 12 minut poza nim. Małgorzata Draus, szefowa oddziału ratunkowego szpitala w Nowym Targu, który odpowiada za karetki stacjonujące w Rabce, nie widzi w tym nic dziwnego. - Przepisy sobie, a rzeczywistość sobie - przyznaje z rozbrajającą szczerością. Wtorek, 26 luty, ok. 3.40 w nocy. Katarzyna Wójciak, mama 8-letniego Dawida i 2-letniej Natalki, ma termin porodu wyznaczony na 10 marca. Czuje jednak nasilające się, regularne bóle. Mąż dzwoni po karetkę. - Żona ubrała się, zapakowaliśmy rzeczy do szpitala, zdążyłem jeszcze wypić kawę - opowiada Krzysztof Wójciak. - Postanowiliśmy poczekać na karetkę przed domem. Wyszliśmy, ale żonie zaczęły odchodzić wody płodowe. Wójciak zadzwonił wtedy na pogotowie po raz drugi. - Powiedziałem wyraźnie, że żona zaczyna rodzić. Dyspozytorka odpowiedziała, że nie ma kontaktu z karetką, ale zespół na pewno już do nas jedzie. Decyzję trzeba było podjąć szybko. Wójciakowie zdecydowali się jechać własnym samochodem na spotkanie karetki. W czasie jazdy zaczęły się bóle parte. - W pewnym momencie usłyszałem, jak Kasia mówi: zatrzymaj się, bo nie dojedziemy. Będę rodzić. Krzysztof Wójciak całe życie twierdził, że porody rodzinne nie są dla niego. Jak każdy góral był przekonany, że kiedy żona idzie rodzić, chłopu pozostaje jedynie czekać. Szybko musiał zmienić zdanie. Na tylnym siedzeniu odebrał poród żony. - Byłem zdenerwowany, ale nie miałem wyjścia. Położyłem dziecko na piersi żony, ściągnąłem z siebie polar z kurtką i przykryłem oboje. Wyciągnąłem palcem wydzielinę z jamy ustnej maluszka. Nasłuchiwaliśmy, czy oddycha. Kiedy po raz pierwszy zapłakało, odetchnęliśmy z ulgą - mówi Wójciak. Jego żona urodziła o 4.15 nad ranem zdrową córeczkę. Karetka przyjechała, gdy było już po fakcie. Wójciak twierdzi, że lekarz, który z niej wysiadł, zamiast ruszyć mu z pomocą, zaczął na niego krzyczeć: - Nie zajął się od razu dzieckiem i matką, tylko mówi do mnie: powinienem Panu nakopać do d... Był tak samo zdenerwowany jak ja. Lekarz znalazł w karetce zestaw położniczy, przeciął pępowinę. - Ani sanitariusz, ani kierowca nie przyszli do nas. Nie bardzo wiedzieli nawet jak zabrać się do przeniesienia żony na noszach. Sam ubrałem kasie i zaniosłem ją do sanitarki - podkreśla Wójciak. W szpitalu w Nowym Targu otoczono Katarzynę Wójciak i jej córeczkę szczególną opieką. Dziecko zostało ogrzane, przeszło serię badań. Okazało się, że jest zdrowe jak ryba. W sobotę mama z córką wróciły do domu. - Teraz jesteśmy szczęśliwi, ale wszystko mogło zakończyć się tragicznie. Zachowanie zespołu karetki powinno być zupełnie inne. Nie mówiąc już o czasie jej dojazdu - mówią Wójciakowie. Małgorzata Draus, która kieruje oddziałem ratunkowym w nowotarskim szpitalu uważa, że jeśli rodzice mają jakiekolwiek zastrzeżenia, to powinni zgłosić się z oficjalnym pismem do dyrekcji placówki. Według niej karetka nie mogła dojechać szybciej, bo prawdopodobnie oba wozy z Rabki miały wezwania do innych pacjentów. Na pytanie o przepisy, które nakazują dojechać zespołowi ratunkowemu we wskazane miejsce w ciągu 7 lub 12 minut odpowiada: - Przepisy sobie, a rzeczywistość sobie. Draus obiecała, że wnikliwie zbada sprawę wyjazdu do porodu Katarzyny Wójciak. Podkreśla jednak, że pacjenci byli na pewno bardzo zdenerwowani, bo znaleźli się w sytuacji ekstremalnej. - Natomiast dla załóg karetek jest to codzienność - tłumaczy. Córeczka Wójciaków będzie miała na imię Marysia.