Patrzyła na niego to błękitnymi oczyma dwudziestokilkulatki, to zmęczonymi źrenicami starca albo odważnym wzrokiem młodzieńca, to znów zaglądała spod wysoko podniesionych powiek dziecka... Tych oczu były tysiące, dziesiątki tysięcy. Pamiętał je wszystkie przez długie lata. Niektórym potrafił nawet przypisać numery. Przez te oczy milczał - jako fotograf - sześćdziesiąt lat. Aż wyrzucił to z siebie. Zaczął mówić. Mówił, płakał i znów mówił, aż spojrzenie śmierci zniknęło. Właściwie wtedy mógł już sięgnąć po aparat, ale nie chciał. A może bał się, że te oświęcimskie "powidoki" znów wrócą? Wystarczył jeden podpis 31 sierpnia 1940 r. przed Wilhelmem Brasse otworzyła się brama obozu w Oświęcimiu. Jeszcze kilka godzin wcześniej mógł zmienić swój los: wystarczyło w Tarnowie podpisać kwit, który dawał mu przepustkę na wolność. Chodziło o zwykłą Volkslistę, którą podpisało tysiące Polaków, a on przecież miał germański rodowód. Z transportu do KL Auschwitz hitlerowcy wyciągnęli jego i jeszcze jednego mężczyznę. Nazwiska mówiły wszystko, a jednak ani Brasse, ani Adler nie podpisali hańbiącego kwitu. Eskorta pociągu zatrzasnęła więc drzwi wagonu, które otworzyły się dopiero na terenie obozu. To był jeden z pierwszych transportów, ale wszyscy wiedzieli już czym jest KL Auschwitz. Adler przeżył niecały miesiąc. Brasse, więzień numer 3444, dostał od Boga więcej życia. Wystarczył jeden podpis Brasse był potomkiem kolonistów austriackich. Jego dziadek osiedlił się w Żywcu - został ogrodnikiem u Habsburgów, którzy byli wówczas właścicielami tamtejszego browaru. Dziadek do końca miał austriacką duszę, ale już jego syn, a ojciec Wilhelma, szybko pokochał nową ojczyznę. Do tego stopnia, że w 1920 r. w polskim mundurze gonił bolszewików na Wschód. W domu Brassego (matka Wilhelma była Polką) rozmawiało się tylko po polsku, ale ojciec z dziadkiem mówił po niemiecku. - Nasz dom był prowadzony zgodnie z trzema wartościami takimi jak: pracowitość, uczciwość i pobożność - wspomina Brasse. W Katowicach ciotka Wilhelma miała zakład fotograficzny "Foto-Korekt", który istnieje do dzisiaj. Tam młody Brasse został oddany na praktyki i od razu zrozumiał, że fotografia jest jego przeznaczeniem. Umiał robić portrety, retuszować negatywy i zaczęło mu się dobrze wieść. Idyllę przerwa najazd Niemców na Polskę. Wtedy Wilhelm po raz pierwszy dostał Volkslistę do podpisu. Odmówił i wyjechał do niedalekiej Krynicy, gdzie znalazł pracę w zakładzie fotograficznym. Chciał jednak dostać się do wojska polskiego, które formowało się we Francji. Wybrał drogę przez Bieszczady i Węgry. W małej grupce ochotnicy minęli Komańczę i byli już kilka kilometrów od granicy, kiedy otoczyła ich grupa Łemków. Zarabiali wyłapywaniem takich jak on, którzy szukali dojścia do granicy, i oddali ich Niemcom. Anioł Śmierci o śniadej cerze W Oświęcimiu najpierw kopał doły pod fundamenty nowych budynków, ale dość szybko trafił do obozowego Gestapo. Niemcy dowiedzieli się o jego zdolnościach i został głównym fotografem obozowym. Fotografował wszystko: od pracy więźniów przez prywatne spotkania Niemców z rodzinami i doświadczenia medyczne, po portrety więźniów do obozowych kartotek. W ciągu niespełna cztery obozowych lat zrobił ok. 50 tys. zdjęć. - Kiedyś pan Brasse opowiadał, że bywały takie dni albo noce, że zasypiał na stojąco przy aparacie, a opuszka w palcu wytarła mu się do kości od naciskania wyzwalacza migawki - mówi Agata Steczkowska, kompozytor muzyki do dokumentalnego filmu "Portrecista". Był szanowany przez Niemców pracujących w obozie, bo zależało im na ładnych zdjęciach wysyłanych rodzinom. Z czasem przybyło mu nawet tupetu i stawiał warunki, gdy jakiś esesman chciał ładniejsze zdjęcie. Dawał się przekupywać jedzeniem - utrzymywał dzięki temu przy życiu całe komando. Nawet Grubner, szef oświęcimskiego Gestapo, za odpowiednią łapówką na portrecie wyszedł jak troskliwy tatuś. Poznał także osławionego Josefa Mengele. - Bestia w ludzkiej skórze, ale do mnie zwracał się grzecznie - wspomina Brasse "Anioła Śmierci". - Miał śniadą cerę, był wzrostu wyższego niż średni. Co jakiś czas podsyłał mi grupki kobiet do fotografowania - dodaje. Tak powstało zdjęcie czterech nagich dziewcząt, które ilustruje prawie każdą książkę o KL Auschwitz. Brasse doskonale pamiętał moment ich fotografowania i wstyd nagich, wychudłych dziewcząt, stojących przed młodym mężczyzną. - Pamiętam te ich przerażone oczy. Zupełnie bezbronne istoty o których wiedziałem tylko tyle, że zaraz zginą - wspominał po latach. Przeklinał matkę za to, że go urodziła Kiedyś do ich obozowego zakładu przyszła dziewczyna, która obsługiwała łącznicę telefoniczną. Miała zgodę na zrobienie portretu. Była niepospolitej urody, nawet jak na obozowe warunki. Powiedziała, że chce mieć pamiątkę z młodości. Usiadła na krześle przed obiektywem i nagle odsłoniła piersi. To był szok dla fotografującego, ale blondynka prosiła, by takie właśnie zdjęcie jej zrobił. Dzień po odebraniu fotografii, otruła się. - Później dowiedzieliśmy się, że z okna jej baraku, gdzie była łącznica telefoniczna, było widać krematorium - wyjaśnia obozowy fotograf. - Dziewczyna nie wytrzymała tego widoku i postanowiła dołączyć do tych spalanych w piecach... To było nietypowe zlecenie. Codzienną obozową pracę Brassego wypełniały zazwyczaj fotografie twarzy więźniów. Zdarzało się, że przez noc robił ich tysiąc, albo więcej, bo nad ranem przyjeżdżał następny transport. Przez szybkę matową Globiki patrzył im wszystkim w oczy. I te oczy zaczęły go prześladować. - Nie wytrzymywałem. Przeklinałem Boga, przeklinałem matkę za to, że mnie urodziła - wspomina. Nie wiadomo, czy i on nie poszedłby wtedy na druty, ale któregoś dnia jeden z esesmanów wygadał się, że Ruscy idą naprzód i lada dzień obóz zostanie likwidowany. I tak było. Pewnego dnia wpadł Bernhard Walter, dowódca ich komanda, i rozkazał: "Wszystkie zdjęcia do pieca!". Trochę spalili, ale gdy Walter wyszedł, zalali ogień wodą i gdzie mogli poukrywali negatywy. Tak ocalało ponad 40 tys. zdjęć. Były dowodami w wielu procesach hitlerowców. Trzecia propozycja i trzecia odmowa Brasse został przewieziony do innego obozu, z którego wyzwolili go Amerykanie. Wtedy trzeci raz dostał propozycję zmiany obywatelstwa. "Zostań tu. Tam są już bolszewicy. Jak zechcesz, będziesz Niemcem, Anglikiem albo Amerykaninem" - kusili. A on wrócił do Żywca. Chciał wrócić do zawodu fotografa, ale zrezygnował po kilku próbach. Gdy na kogoś patrzył przez obiektyw aparatu, widział zawsze więźniów z Oświęcimia. Powracały koszmary i lęk, że znów trafi do obozu. O swojej pracy obozowego dokumentalisty nie wspominał nikomu przez sześćdziesiąt lat. Został rzemieślnikiem, nikt z sąsiadów nie znał jego przeszłości. Na jego ślad trafili jednak historycy z Izraela, a od nich dowiedział o nim dokumentalista, Ireneusz Dobrowolski. Reżyser przez kilka lat zbierał materiały do "Portrecisty", a sama spowiedź Wilhelma przed kamerą trwała 10 dni. Gdy wyrzucił z siebie to wszystko, dopiero wtedy przestały mu się śnić koszmary. Odważył się pojechać do Oświęcimia, ale aparatu fotograficznego nie tknął. - Próbowali mi go prawie wcisnąć do ręki, ale zawsze gdy patrzyłem przez obiektyw na kobietę, widziałem więźniarkę z eksperymentu Mengele przysłaną do zdjęcia. Ja z tym już umrę - mówił na jednym ze spotkań. I umarł. Kilkanaście dni temu, przeżywszy 95 lat. Jerzy Mielniczuk