Stomatolog Andrzej Cisło z Wągrowca, członek Naczelnej Rady Lekarskiej, oraz Michał Modro z Łodzi, były wieloletni pracownik Narodowego Funduszu Zdrowia, ekspert prawny ministerstwa i Sejmu, chcą poznać oferty firm startujących w konkursach NFZ. Albo chociaż dowiedzieć się, kto ile zdobył punktów. Bez tego nie sposób sprawdzić, jak NFZ wydaje 50 mld publicznych złotych. Zdaniem funduszu (wspieranego przez niektóre sądy) - "to nie jest informacja publiczna". Szymon Osowski, prezes Stowarzyszenia Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich, chciałby poznać treść maili, jakie wysyłali do siebie urzędnicy w ramach prac nad nowelizacją ustawy o dostępie do informacji publicznej. "To nie jest informacja publiczna" Ministerstwo Skarbu i Prokuratoria Generalna nie widzą problemu: przekazują kopię całej korespondencji. Kancelaria Premiera twierdzi natomiast, że "to nie jest informacja publiczna". Marek Domagała, warszawski student prawa, pragnie wiedzieć, w oparciu o jakie opinie i ekspertyzy - zamówione za pieniądze podatników - prezydent Bronisław Komorowski postanowił podpisać ustawę zmniejszającą nasze składki do OFE. Prezydent nie powie, bo "to nie jest informacja publiczna". Mazowszanin Jakub Kluziński trzeci rok próbuje ustalić, w oparciu o co kolejowe Przewozy Regionalne, będące własnością samorządów wojewódzkich, tworzą rozkłady jazdy, likwidując jedne połączenia i uruchamiając inne. Chciałby m.in. poznać wyniki finansowanych z publicznej kasy badań ruchu pasażerów. Kolej odmawia, "bo to nie jest informacja publiczna"... Obywatel może się poskarżyć... Ustawa o dostępie do informacji publicznej obowiązuje w Polsce prawie 10 lat. Formalnie - pozwala szybko uzyskać wiedzę potrzebną obywatelom do skutecznego rozliczania i kontrolowania władzy. Urzędy i instytucje mają obowiązek udzielania informacji w terminie 14 dni; jeśli odmówią - obywatel może poskarżyć się do sądu, gdzie również obowiązuje - na papierze - szybka ścieżka. A w praktyce... - To droga przez mękę. Kosztowna, długotrwała, potwornie zniechęcająca - mówi Osowski, a przytakują mu działacze innych organizacji patrzących na ręce władzy. Ich zdaniem przepisy mamy rodem ze Szwecji, uchodzącej za wzór jawności i przejrzystości. Ale praktyki - białoruskie. Kult(ura) tajemnicy Szwedzi przyjęli przepisy o wolności prasy i swobodnym dostępie do urzędowych dokumentów w... 1776 roku. Tą drogą podążyły wszystkie demokratyczne państwa. Niemcy uruchomili niedawno stronę internetową "Zapytaj państwo", gdzie zamieszczono wszystkie pytania postawione władzy publicznej różnych szczebli - oraz odpowiedzi; można tam zadać pytanie 837 organom władzy. Nad wszystkim czuwa rzecznik ds. dostępu do informacji publicznej. Kraje zachodnie wychodzą z założenia, że tylko jawność i przejrzystość życia publicznego pozwala skutecznie kontrolować władzę. Każda władza ma tendencję do wynaturzeń, każda ulega pokusom nadużyć - jeśli obywatele nie patrzą jej na ręce. Polska jest tego idealnym przykładem: politycy wielokrotnie szli do wyborów z hasłem przejrzystości na sztandarach, obiecywali otwarte konkursy na stanowiska, jawność publicznych przetargów, dokumentów i procedur - a kiedy już zdobywali władzę, momentalnie o tym zapominali. U rządzącej drugą kadencję koalicji PO-PSL pokusa ta jest jeszcze silniejsza. O jej istnieniu świadczą choćby wydarzenia związane z podrzuceniem art. 5a do ustawy o dostępie do informacji publicznej .Ale nie tylko. Potrzebna zmiana nazwy aktu Zdaniem Szymona Osowskiego, politycy powinni zmienić nazwę owego aktu prawnego na: "ustawa o braku dostępu do informacji". Stosowanie jej przepisów natrafia od początku na liczne przeszkody. W opinii organizacji pozarządowych, takich jak Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) Leszka Balcerowicza czy SLLGO, powodem jest nie tyle zła treść ustawy, co powszechna w urzędach i instytucjach kultura tajemnicy. Wykazał to m.in. test przeprowadzony przez Klinikę Dialogu na zlecenie Pozarządowego Centrum Dostępu do Informacji Publicznej: 78 proc. podmiotów publicznych badanych pod tym kątem w 2010 roku w ogóle nie odpowiedziało na wnioski o dostęp do informacji publicznej. - Żeby uzyskać elementarne dane, trzeba iść do sądu. A sądy są, jakie są. Teoretycznie powinny rozpatrzyć wnioski związane z udostępnieniem informacji publicznej w ciągu 30 dni. W praktyce trwa to od trzech miesięcy do pół roku, a czasem całe lata. Dlaczego? Bo tak - opisuje Szymon Osowski. Poza tym - choć dostęp do informacji jest w Polsce ustawowo bezpłatny, to już sądowa walka o jego uzyskanie kosztuje. Chodzi nie tylko o 100-złotowe opłaty (na każdym etapie postępowania), ale i koszty dojazdów na rozprawy przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym w Warszawie, rozpatrującym skargi na działania urzędów i instytucji centralnych. Pszczelarz z sądeckiego Tylicza wydał na dojazdy i porady prawne niemal 1000 złotych. Choć ostatecznie wygrał w WSA z ministrem rolnictwa, nie otrzymał zwrotu kosztów. Sąd wyjaśnił, że skarżący nie musi stawiać się osobiście. - To, jak mam bronić swoich racji? - pyta Tadeusz Kasztelan. Użądlenie O walce Kasztelana i innych pszczelarzy o zawieszenie stosowania neonikotynoidów w rolnictwie pisano już wcześnie.. Zdaniem bartników, nowe środki ochrony roślin, upowszechnione w Polsce po wejściu do Unii Europejskiej, powodują masowy pomór pszczół, niespotykany w dotychczasowej historii. Zjawisko jest groźne, gdyż pożyteczne owady zapylają większość roślin potrzebnych ludziom do życia. Pszczoły padają w całej zachodniej Europie oraz USA. Przyczyny nie są znane. Naukowcy mówią o niekorzystnych warunkach środowiskowych i klimatycznych, pasożytach, chorobach oraz nowoczesnych środkach ochrony roślin pozwalających skutecznie zwiększać plony i obniżać ceny żywności. Część badaczy twierdzi, że za pomór odpowiadają substancje z grupy neonikotynoidów wchodzące w skład popularnych środków owadobójczych, stosowanych do zaprawiania nasion i oprysków m.in. buraków, kukurydzy, rzepaku oraz sadów i lasów. Według części badaczy, substancje te wpływają na układ nerwowy stawonogów, powodują ich dezorientację i śmierć. Jeśli nawet bezpośrednio nie zabijają pszczół, to osłabiają je i czynią mniej odpornymi na choroby, pasożyty i inne negatywne czynniki. Producent odpowiada, że nie ma żadnych dowodów na to, iż jego środki są winowajcą pszczelej zagłady. Z jego badań wynika ponoć jednoznacznie, że tak nie jest. Kasztelan poprosił resort rolnictwa o pokazanie owych badań - w ramach dostępu do informacji publicznej. Chciał też wiedzieć, kto i na jakiej podstawie dopuścił stosowanie substancji. Minister odmówił twierdząc, że to nie jest informacja publiczna. Chroni ją "tajemnica przedsiębiorstwa". - Przecież chodzi o decyzję organu państwa oraz przesłanki, na których została oparta. Działam w interesie wszystkich obywateli, bo chodzi o ludzkie życie. Nie mam wątpliwości, że dokumentacja, o którą wnioskuję jest informacją publiczną - mówi Kasztelan. Wygrał ostatnio z ministrem w WSA, ale informacji nadal nie ma. Minister może się odwołać lub zastosować inne urzędnicze chwyty, za sprawą których informacja nie zostanie udzielona. Latami, albo nawet - nigdy. - Można o tym napisać książkę - komentuje Szymon Osowski. ZOBACZ AUTORSKĄ GALERIĘ ANDRZEJA MLECZKI Tajemniczy NFZ Czy obsługujący nas lekarze mają odpowiednie kwalifikacje? Czy stosowany przez nich sprzęt jest dobry? Czy w placówce medycznej jest czysto? Czy na poradę nie czeka się wiecznie? Na wszystkie te pytania odpowiada za nas, pacjentów, NFZ, który organizuje konkursy na usługi warte 50 mld zł rocznie. Jak fundusz wybiera najlepsze oferty? Jak je punktuje? Czy nie popełnia przy tym błędów? Czy niektórzy oferenci (zwycięzcy) nie "podkręcają" swoich ofert, nie kłamią w kwestii kwalifikacji personelu lub posiadanego sprzętu? Nie sposób tego sprawdzić, bo NFZ regularnie odmawia udostępnienia ofert biorących udział w konkursach. Jego zdaniem "pewne szczególne dane związane z tajemnicą przedsiębiorstwa i ochroną danych osobowych nie mogą być udostępniane, gdyż naruszyłoby to interesy innych oferentów, co potwierdza NSA". Pacjenci nie mogą ocenić, czy otrzymali usługę zgodną z ofertą, a konkurenci, którzy przegrali w konkursie - czy oferta zwycięzcy faktycznie spełnia wymagania NFZ. Na styczniowym spotkaniu w krakowskim magistracie temat poruszył Robert Stępień, wiceprezes Okręgowej Izby Lekarskiej. - Nigdy państwo nie będziecie mieli do tego wglądu, wynika to z zarządzenia prezesa NFZ - odparł prawnik funduszu. - Nie możemy się nawet dowiedzieć, kto ile zdobył punktów w rankingu! - mówi Andrzej Cisło z Naczelnej Rady Lekarskiej. - Pod płaszczykiem tajemnicy handlowej NFZ ukrywa przed nami, w jaki sposób wydaje publiczne miliardy. Popierają go przy tym niektóre sądy. A z ich wyrokami się nie dyskutuje. Od lutego NRL próbuje przekonać resort zdrowia, by zorganizował spotkanie ekspertów prawnych. Mieliby się oni odnieść m.in. do raportu, z którego wynika, że tajne procedury konkursowe NFZ są niezgodne z ustawami. - W maju w Sejmie uzyskaliśmy zapewnienie, że do takiego spotkania dojdzie. Ale potem... największe partie uznały, że - w razie zwycięstwa w wyborach - obecny stan będzie dla nich poręczny. Będą mogły wydawać publiczne miliardy bez kontroli obywateli. Brak jawności to bezeceństwo władzy, które umożliwia jej inne bezeceństwa - oburza się Andrzej Cisło. Zauważa, że od decyzji NFZ można się odwołać... do władz NFZ. Dopiero na końcu drogi jest WSA i NSA. W praktyce procedura odwoławcza może więc trwać latami. - Czyli nie ma żadnego sensu. Po co komu wiedza o dawno nieaktualnej ofercie uczestników archiwalnego konkursu? - pyta Cisło. Jego zdaniem trudno o lepszy przykład "degrengolady życia publicznego".