Mistrz fotografii teatralnej, czujny obserwator codzienności, miłośnik pięknych kobiet, które co tydzień wyszukiwał na kultowe okładki "Przekroju", opowiada o potrzebie ciągłej pracy, "kociakach" oraz o tym, czy czuje się spełnionym człowiekiem. Jeszcze tylko przez parę dni można oglądać retrospektywną wystawę jego zdjęć "Szkice z kultury/Szkice z natury" w Muzeum Narodowym w Krakowie. Jadwiga Nowak: Zna się Pan bardziej na fotografii czy na życiu? Wojciech Plewiński: - Ha! Myślę, że lepiej na fotografii... Życie to jest kupa przypadków. Wszystko, co się w nim dzieje to są przypadki zupełne, wahania jakieś. Zawsze zaskakiwany byłem czymś, co się już działo jakby poza mną. I byłem w to wprowadzany - przymusowo, mniej przymusowo, rozmaicie. Tak to jest. Okres, w którym przypadło mi żyć i działać był dość niespokojny i myślę, że to się odbiło na wszystkim. Na zdjęciach, na tym, co się ze mną potem działo... W ogromnej większości Pańskie zdjęcia są czarno-białe, nawet późne. Dlaczego? - Trzeba pamiętać, że fotografia kolorowa w ogóle nie tak dawno weszła w użycie. Nawet, kiedy była już na Zachodzie, to u nas brakowało poligrafii, która by mogła ją wykorzystywać w taki sposób jak teraz. Dlatego czarno-białe zdjęcia były właściwie zupełnie wystarczające. Fotografia czarno-biała jest mi bliższa z tego prostego powodu, że dużo dłużej w niej pracowałem i myślę, że lepiej się też w niej czułem. Pewniej. Efekty mogły być przeze mnie przewidziane łatwiej niż te, które daje kolor. Bo kolor jest później przekłamywany wielokrotnie poprzez obróbkę, druk... Trzeba mieć ogromną świadomość tego, umiejętności techniczne i porozumienie z drukarzami, to wszystko musi być dopięte, zsynchronizowane. Wszystkie parametry muszą być dokładne, żeby ten kolor był tym kolorem, którego ja potrzebuję, albo jaki jest w naturze. Jest Pan perfekcjonistą. - Myślę, że raczej tak... Nie znoszę, jak coś jest nie tak! (śmiech) Jakim człowiekiem jest Pan na co dzień? - Chyba trochę pracoholikiem. Tak jak się sam obserwuję na tle innych - nie, żebym się tutaj wywyższał w jakimś sensie... Ale po prostu bez pracy jestem zupełnie... wyrzucony na brzeg jak ryba. Ja muszę mieć zajęcie. Czyli aparat przy boku zawsze jest? - Aparat to niekoniecznie. Mogę sobie znaleźć różne zajęcia. Aparat sobie tu niby leży, ale z niego już niewiele wynika w tej chwili. Już nie jestem wciągnięty w tryb takiej pracy, jak kiedyś. Kiedy dzień miałem cały posiekany, właściwie do nocy, potem praca w ciemni. To były ogromnie długie procesy, te wszystkie wywoływania filmów, obrabianie. To wszystko robiłem sam. Byłem wciągnięty w tę pracę na okrągło, taśmowo, produkując zdjęcia. Coś z tego rytmu zostaje potem na stare lata i człowiek nie wyobraża sobie, że może być zaangażowany w cokolwiek innego, ale jednak... Pamięta Pan swój pierwszy aparat? - Pierwsze zdjęcia robiłem pożyczoną leicą. To była leica M2, z Elmarem - niektórzy wiedzą, o co chodzi. To jest model z lat dwudziestych, trzydziestych. Mały obrazek. Potem to miałem różne aparaty, głównie wschodnioniemieckie, później przeszliśmy na japońskie, zachodnioniemieckie, szwedzkie - no, różne. A teraz cyfrowy? - Tak, głównie. A właściwie wyłącznie, bo zdjęcia wykonane analogowym i tak się skanuje i obrabia cyfrowo. Cyfra daje mi przede wszystkim wygodę - kompaktowym, małym aparatem notuję sobie to wszystko, co widzę. Jednak mam też cyfrową lustrzankę, lepszej kategorii, więc jak trzeba coś zrobić, to mogę. No, ale niewiele tego już się zdarza. Niektórzy mówią, że cyfrowy aparat odziera zdjęcia z duszy. Pan się z tym zgadza? - Jest takie porzekadło, ale, hm... to dłuższa sprawa. Cyfra daje możliwość kontroli nad tym, co robię. Oszczędza czas, energię, daje możliwości zapisu i kontroli w jednej chwili. Przy dobrym aparacie daje ogromny atut czułości, to znaczy wnikania w rzeczywistą sytuację w bardzo trudnych warunkach oświetleniowych, co było dawniej prawie niemożliwe. Poza tym nie muszę siedzieć w ciemni, paprać się godzinami w odczynnikach. To też jest radość, bo przy ekranie mogę robić to samo, tylko na sucho i męczyć już tylko oczy (śmiech). Ale ja wiem, o co chodzi. Te przywiązania wynikają w dużej mierze z tego, że ludzie powierzchownie do tego podchodzą. Jeśli tylko jest odpowiednie oprzyrządowanie i dobry aparat, to wszystko może być powtórzone - te miękkości drugiego planu, sterowanie głębią ostrości. To jest do zrobienia i prawie nie do rozróżnienia. Zrobiła nam się taka trochę legenda, takie przywiązanie do rozwiązań, które już minęły. Czyli, jak to mówią, liczą się umiejętności, nie sprzęt. - Tak. Świadomość tego, czym się robi i co się chce zrobić. Jak ktoś już ma rutynę, nie musi się wysilać, bo wie, czego chce. Jednak jeśli amator chce się nauczyć fotografować, cyfrowy aparat przyspiesza to niepomiernie, to jest w ogóle nieporównywalne. Od razu może sam siebie korygować, pokazać materiał komuś doświadczonemu, przedyskutować - i jest już o tyle bardziej świadomy. Bez tych długich zabiegów, mokrej obróbki, czekania na wywołanie filmu, zniechęcenia przez to, i tak dalej. Po prostu - jeśli chce, to ma możliwość podaną na tacy. Teraz mnóstwo młodych ludzi fotografuje. Jak się Pan na to zapatruje? - Bardzo dużo. I bardzo dobrze, niech robią, niech robią! (śmiech) Zawsze coś dobrego się przebije. Ta ilość wystaw, konkursów, ludzi, którzy już się uważają właściwie za mistrzów... Ja to obserwuję i widzę, że czasem to jest awansem, ponad miarę. Ale - nie szkodzi! To wszystko przepłynie, czas to wszystko wypłucze i, mam wrażenie, ustawi we właściwej hierarchii. Polska ma silne miejsce na fotograficznej arenie międzynarodowej? - U nas fotografia traktowana jest jeszcze bardzo tradycyjnie w tym sensie, że nie ma na nią rynku, nie ma ciśnienia. Staramy się to robić, powstają co rusz galerie sprzedaży, ale to wszystko jeszcze raczkuje, nie jest rozkręcone. Ja już na pewno nie doczekam tego, żeby tak było, jak być powinno, ale myślę, że idzie ku temu. Idzie ku temu i są ludzie, którzy i organizują rzecz dobrze, i prowadzą, i mają dużą świadomość. Jest nadzieja, że będzie lepiej. Pana przygoda z profesjonalnym fotografowaniem zaczęła się od zdjęć robionych pożyczonym aparatem? - Nie, nie. To było tylko po to, żeby zanotować wakacje na spływie na Mazurach. Po dwóch filmach, które zrobiłem, czyli po sześćdziesięciu klatkach, posłałem kilka zdjęć na konkurs PTTK, najważniejszy w Polsce, no i wziąłem od razu pierwsze miejsce. Potem zdarzały się następne takie historie. To mnie wewnętrznie przekonało, że to jest możliwe. Że to nie tylko zabawa i tylko miłe spędzenie czasu, ale że sposób na życie w przyszłości. I tak się stało. Przecież z wykształcenia jestem architektem, ale bez żalu zmieniłem zawód. No właśnie, z perspektywy czasu to był dobry wybór drogi życiowej? - Jak tamte czasy był to dla mnie świetny wybór. Przede wszystkim byłem odpowiedzialny sam za siebie i za swoją pracę. O wszystkim ja decydowałem, w sensie doboru czasu. Pracując w redakcji, byłem trochę z nią związany, to prawda. Musiałem się podporządkowywać jej warunkom co do wyboru zdjęć, ich stylistyce - ale to jest naturalne. Powracając do architektury, teraz ten zawód jest od nowa zawodem wolnym, z wyborem zajmowania się przeróżnymi kierunkami. A wówczas to były schematyczne biura - byliśmy skoszarowani. Przemysłowa, mieszkaniówka - od siódmej do trzeciej, potem nadgodziny. Siedziało się na miejscu i projektowało według norm, z niewielkim marginesem na oryginalność. Jest Pan spełnionym człowiekiem? - Myślę, że tak... Chyba tak. Czy ja wiem? No, pewnie tak... Wie pani, teraz właściwie, w ostatnich latach, kiedy powstała ta wystawa, na której się teraz znajdujemy... Ona jest zapisem z życia - oczywiście to są wyrywki z tego, co robiłem, ale pokazują różność zainteresowań, tematów, w które byłem zaangażowany. Słowem - jest to odzwierciedlenie tego, co robiłem przez całe życie. A, jak widzę, odbiór jest niezły, to rzeczywiście działa. To mnie cieszy.