Pamiętasz dzień, kiedy postanowiłeś zostać księdzem? Ksiądz Grzegorz Ryś: Pamiętam dzień, kiedy ostatecznie postanowiłem, że pójdę do seminarium. To było 13 maja 1982 roku, manifestacja w stanie wojennym - już druga w tym miesiącu. Pierwsza była 3 maja. Uczestniczyłem w niej, razem z bratem i ojcem, ale każdy z nas osobno. Wróciłem do domu jako ostatni i było o mnie trochę strachu - na tyle dużo, że na następną (tę trzynastego) już nie poszedłem. A ojciec z bratem znowu poszli i ja czekałem na nich pod blokiem. Wtedy na krakowskim Rynku Głównym ZOMO prało ludzi. I tak się to we mnie ułożyło, że na dramat, który się wokół dzieje, odpowiedzią jest pójście do seminarium duchownego. Teraz myślę sobie, że to było jedynie domknięcie dłuższego - i w dużej mierze "naturalnego" procesu (w moim powołaniu nie było doświadczeń nadzwyczajnych) - moja rodzina była i jest głęboko wierząca, ja uczestniczyłem w ruchu "Światło i Życie", byłem animatorem Oazy... Dla 18-latka to musiało być chyba trudne - podjąć taką decyzję... - Do seminarium idzie się oczywiście po to, żeby zostać księdzem, ale wbrew pozorom, pójście do seminarium jeszcze tego automatycznie nie sprawia. Tak to tłumaczę kandydatom na duchownych: na pewno lub być może są wezwani na drogę do kapłaństwa, którą jest seminarium. Natomiast, po co ich Pan Bóg tutaj przyprowadził - czy po to, żeby byli księżmi, czy po to, żeby byli tu dwa miesiące albo cztery lata i wrócili do świata - to w momencie, gdy ta droga się zaczyna, tylko Pan Bóg wie. - Ksiądz to nie tylko człowiek, któremu pisany jest jakiś los, ale także szafarz sakramentów, wielu powie - ambasador siły wyższej, a niejeden widzi w nim kogoś w rodzaju chrześcijańskiego szamana. - Z mojej strony wygląda to tak, że Pan Bóg się bardzo upokarza, gdy mnie wybiera na księdza. Tak jak w słowach Krasińskiego: "Przez ciebie płynie strumień piękności, lecz ty nie jesteś pięknością". Jeśli odrzucić klucze typu "szamaństwo", to kapłaństwo Chrystusowe jest zrozumiałe tylko wtedy, gdy cokolwiek akceptujemy z wiary chrześcijańskiej. A wiara chrześcijańska to jest odpowiedź na Objawienie - nie szukamy Boga po omacku, nie wymyślamy Go sobie sami, tylko próbujemy odpowiedzieć na to, kim się On nam okazuje. Po Soborze Watykańskim II odeszliśmy od rozumienia objawienia jako statycznego zbioru prawd, które mamy we wierze przyjąć, bo są nam one objawione przez Boga. Dzisiaj się mówi o Objawieniu w sposób dynamiczny. Bóg okazuje się żywy i aktywny, gdy działa w życiu ludzi, każdego z nas z osobna. - Jednak nie każdy może spełniać funkcje kapłańskie. Po co więc, poza tradycją, istnieje ksiądz? - Tu nie ma tradycji, tu jest wola Jezusa, którą widać w tym, jak wybierał uczniów. W tym gronie miał swoich dwunastu, którym zawierzał sprawy, których nie zawierzał innym. To dwunastu powiedział: "Komu odpuścicie grzechy, tym są odpuszczone". To dwunastu powiedział: "Czyńcie to na moją pamiątkę". Chociaż miał tych uczniów więcej. Ostatecznie jednak "pra-sakramentem" przed wszystkimi sakramentami jest Kościół. Kościół musi poprosić o kapłaństwo dla kandydata na księdza, żeby go w ogóle biskup wyświęcił. Jak Kościół nie poprosi, to kandydaci tych święceń nie dostaną. To nie są prywatne sprawy. A jeśli mówić o kapłaństwie powszechnym, to ono jest umocowane w chrzcie i ty jesteś równie dobrze kapłanem jak ja. Na szczęście odeszliśmy już od takiego rozumienia spraw, że jest kapłaństwo powszechne, które nic nie znaczy i kapłaństwo hierarchiczne, które dopiero czyni człowieka "kimś" w Kościele. Inna sprawa, na ile to się przekłada na praktykę. - Zatem Kościół prosi o sakrament kapłaństwa dla Ciebie, zostajesz wyświęcony, jesteś młodym księdzem i... - ...i nie mam kłopotów (śmiech). Ponieważ dwukrotnie przy święceniach przyrzekałem posłuszeństwo - sprawa jest prosta. Kapłaństwo to łaska plus posłanie. Łaska to święcenia, czyli przekazanie daru - uzdolnienia do konkretnej posługi w Kościele, a posłanie - to aplikata od biskupa, czyli skierowanie na parafię. Mam w sobie zdolność (władzę) odpuszczania grzechów, przemieniania chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa; i mam wskazaną wspólnotę ludzi, którzy czekają, żebym to dla nich robił. I tyle. - Jakie to było wejście między ludzi? - To było fantastyczne doświadczenie - fara w Kętach, u św.św. Katarzyny i Małgorzaty. Przede wszystkim dzięki świetnemu proboszczowi, dziś już nieżyjącemu, ks. Ferdynandowi Bochaczykowi. Był księdzem tradycyjnym, ale bardzo otwartym wobec wikariuszy, szanującym inicjatywę. Jednocześnie dla proboszcza ważne było, a i dla nas stawało się ważne, żeby być w konfesjonale, żeby przykładać się do głoszenia Słowa. Poza wszystkim to był rok 1988, ostatni rok PRL-u... Wtedy fuzja chrześcijaństwa i patriotyzmu była dla wszystkich oczywista. - Czym dla księdza jest chwila, gdy zasiada w konfesjonale, gdy wlewa się w niego rzeka grzechów? - Spowiedź jest zasadniczo wydarzeniem bardzo budującym. Mamy do czynienia z kimś, kogo dopadła właśnie łaska Boża do tego, żeby uporządkował swoje życie - nieraz w sposób bardzo radykalny i po wielu latach. To jedno z najpiękniejszych wydarzeń, jakie może się przytrafić. Chrystus objawił się w związku z grzechem, Kościół jest posłany do człowieka, który ma kłopot z własnym grzechem - to jest normalne myślenie w Kościele. Nienormalne w Kościele jest gorszenie się ludzkimi grzechami. - Czy słuchanie spowiedzi jest udręką? - Udręką? Nie. Pewnie, że wyznania są czasem obezwładniające. Kapłan ma specyficzną wiedzę o człowieku, której część jest dość przerażająca. Natomiast ona jest taką tak naprawdę tylko wtedy, kiedy nie kapłan nawet, ale Pan Bóg okazuje się wobec tego, co człowiek czyni, bezradny. Są takie sytuacje, że Bóg się nie może do człowieka przebić za żadne skarby i ksiądz jakoś uczestniczy w tej bezradności, nie może nic zrobić. To są sytuacje, które oczywiście bolą. Ale żaden grzech nie boli, jeżeli jest grzechem odrzuconym przez człowieka. Ktoś przychodzi do konfesjonału po pół wieku - to co mu każe przyjść po pół wieku? - Co się z Tobą dzieje, kiedy odprawiasz mszę św., kiedy jest Przeistoczenie, kiedy jesteś w bezpośredniej bliskości Boga? - Dla mnie msza św. jest absolutnie najważniejszym wydarzeniem dnia, jest najważniejszą formą modlitwy, spotkania z Bogiem. Od tej strony przeżywania mniej ważne jest, że jestem narzędziem, przez które się dokonują wielkie rzeczy. To, co przyjmuję z Eucharystii, nie odróżnia mnie od innych. To, że to się dokonuje przeze mnie - cóż, chodzi o to, żebym to wszystko robił absolutnie z wiarą, rozumiejąc znaki, wchodząc coraz głębiej... Owszem, ofiarę sprawuję jako pierwszy, ale to nie jest tak, że święcenia mnie stawiają ponad grono ludzi wierzących. Tu nie ma podziału, bo dla mnie jest szczególnie ważna wiara ludzi, dla których sprawuję Eucharystię. Najtrudniejszą mszą, jaka mi się może zdarzyć, jest ta, którą odprawiam czasami sam. "Nie lubię" takich mszy św., kiedy np. jestem chory, i odprawiam Eucharystię u siebie w pokoju. To czasami są trudne przeżycia - jesteś sam na sam z tym kawałkiem Chleba i odrobiną Wina. Nie masz przy sobie ludzi, których wiara cię niesie.