Koncert miał się odbyć na sali NDK, ale przeniesiony został do Kawiarni Teatralnej, bo... sprzedano za mało biletów. Jednak ta wymuszona decyzja przyczyniła się do tego, że uczestniczyliśmy w małym, klubowym misterium z niezwykłą muzyką w roli głównej. A warto było posłuchać tej propozycji, bo w twórczości Franka Moreya miesza się klasyczny blues, poprzez rockandrolla, po amerykański folk czy muzykę country. Koncert zachwycił. Po prostu. Widać to było na twarzach słuchaczy. Zresztą szybko w spowitej papierosowym dymem atmosferze wymieniły się energie widzów i muzyków. To nasza pierwsza trasa w Polsce, nie oczekiwaliśmy nawet takiego przyjęcia, było świetnie, wspaniały odbiór - mówił też po koncercie Morey. Już pierwsze piosenki pokazały odwołania Franka do mistrzów - songwriterów. Niezwykłą wersją "Tower of Song" złożył hołd twórczości Leonarda Cohena. W kilku momentach odwołał się do legendarnego Johnego Casha. Jego głos jednak od razu budził skojarzenia z wokalną szorstkością Toma Waitsa. Frank Morey nie kryje swej atencji wobec tego mistrza amerykańskiej alternatywy. On jest fantastyczny, po prostu wielki. U niego słychać wpływ korzeni praktycznie całej amerykańskiej muzyki. U niego w niezwykły sposób łączy się Johny Cash, Howling Wolf i nawet Ray Charles, a ja to po prostu kocham - mówi Morey. Nazywany czasem Pavarottim półświatka Morey śpiewał owym szorstkim, waitsowskim głosem o mrocznym życiu miast, dramatycznych losach życiowych outsiderów, czy tragicznych kochankach. Myślę, że to wpływ drogi, jaką w życiu dotychczas podążam, gdy coś poczuję, zaraz o tym piszę - śmieje się Frank - Poza tym każdy wie, jakie uczucie towarzyszy złamanemu sercu, niespełnionej miłości, poczuciu nieszczęścia, czy samotności. To wszystko miesza się w naszym życiu, to jest poczucie, rzekłbym, międzynarodowe. Muzyka jest celebracją takich uczuć, ale przecież wspólne mamy też i odczucie piękna chwil, uwielbiam też celebrować radość. Frank Morey przyjechał z dwoma muzykami - kontrabasistą Andrew Bergmannem i niezwykłym perkusistą Scottem Pittmanem. Niesamowite było to, jak trzech panów na scenie potrafi zapełnić przestrzeń Kawiarni Teatralnej dźwiękami wydobywanymi z czterech instrumentów. Szczególną uwagę zwracał właśnie Scott, zaskakując niebywałą wyobraźnią w graniu na przeróżnych przedmiotach podczepionych do jego zestawu perkusyjnego. Jego oryginalny zestaw powstał z pochodzących z początku XX wieku, klasycznych wówczas, instrumentów perkusyjnych wyszperanych na strychach opuszczonych domostw w Nowym Orleanie i Chicago. To nie była masowa produkcja, większość była robiona ręcznie w pojedynczych egzemplarzach. Zbieranie zajęło mi siedem lat, a wiele elementów mojej perkusji ma prawie 100 lat. Na trasy koncertowe jednak nie zabieram tego instrumentu, bo się boję, że go stracę. Brat skonstruował mi kopie wielu urządzeń, a gdy przyjechałem do Polski to od razu szukałem bębna basowego, werbla. Pierwsza wizytę w Polsce złożyłem też w sklepie z artykułami metalowymi i narzędziami. Myślę, że jestem ostatnią osobą na Ziemi, która gra na takim zestawie perkusyjnym. A to są dźwięki niezwykłe - mówi Scott. Frank Morey dodaje, że uwielbia akustyczne granie, bo ma ono w sobie specyficzną moc. Akustyczne granie wycisza, ale i wprowadza więcej emocji. Przez to jest czasem o wiele mocniejsze niż dźwięk ze wzmacniaczy - wyjaśnia. Wojciech Olszewski