Dawno nie brałem udziału w widowisku o takiej sile rażenia, o tak dobitnej jakości. Bo muzycznie ten koncert był pokazem, jaki kunszt osiągnąć można w obcowaniu z instrumentem. Okazuje się, że muzyka może sama sobą nieść treść, automatycznie "stroić" odbiorcę, bardzo subtelnie kierować w tę stronę, kiedy okazuje się, że w sumie zapomnieliśmy oddychać, że na przydechu dźwięk wchłania się w krwiobieg i dociera wszędzie. Tak, jeśli jakieś delikatne rośliny mogą piąć się wewnątrz żył, to tylko o muzyce można mówić. Do tego wielkiego grania, odsączonego z ciężaru przesady, grania miękkiego, do zamszowych basów, do ciepłych klepnięć rytmu, iskier pianina i soczystego, ciekłego nurtu trąbki doszedł głos Dyjaka. Sążnisty, studzienny, porwany, łopoczący jak mokra flaga. Ta mieszanka, mikstura przeciwności spowodowała, że chwilami można było się poczuć, że ktoś nami rzuca o ścianę, ale w sumie bardzo nam z tym dobrze. Inaczej tego nazwać nie umiem. Dyjak zmartwychwstał, ale zostawił sobie te najlepsze cechy własnego piekła. Cóż po koncercie? Rozdaję płyty, nowe płyty Dyjaka, których nie można jeszcze kupić i płyty Jurka Małka. Wystarczy napisać parę zdań swoich refleksji po koncercie na adres m.grzelka@tygodnikkrag.pl. Poczytam. Rozdam. Piszcie Państwo. Marek Grzelka