Miłośnicy kultowego już serialu Stanisława Barei "Alternatywy 4" na pewno pamiętają taką scenę: tuż po wprowadzeniu się do mieszkania szczęśliwi lokatorzy oglądają łazienkę, w której przez środek biegnie rura. Nagle, jak spod ziemi, zjawiają się budowlańcy, którzy oferują poprawienie tej fuszerki. Na pytanie lokatorów, skąd wiedzieli o tej dziwnej rurze, ze szczerością odpowiadają, że sami ją tak poprowadzili... Stukot butelek w reklamówce W "Alternatywach 4" takich budowlanych obrazków z głębokiej komuny było więcej. Ale myliłby się ten, kto pomyślałby, że to już historia. O tym, jaki horror można przeżyć za sprawą ekipy budowlanej wiedzą tylko ci, którzy przeżyli to na własnej skórze. - W moim bloku rok temu "fachowcy" ze spółdzielni wymieniali pion wodno-kanalizacyjny. To miała być rutynowa robota. Miała być - panią Urszulę do dziś na to wspomnienie zalewa przysłowiowa krew. Zaczęło się od tego, że spółdzielnia nakazała lokatorom udostępnić mieszkania od poniedziałkowego poranka, wzięła więc urlop i warowała. Panowie zjawili się około 9.00, wywalili dziurę w ścianie, wyjęli rurę, co zajęło im jakieś dwie godziny, po czym... zniknęli. W kolejne dni pracę zaczynali także około 9.00, wcześniej przebierali się w piwnicy i "motywowali" do pracy. Jak to motywowanie wyglądało? Można tylko przypuszczać na podstawie tego, że jednego z budowlańców widziano, jak z samego rana wracał z pobliskiego sklepu z siatką, w której pobrzękiwały butelki. Tempo jak u ślimaka - Któregoś dnia, kiedy wszystko było rozbabrane, panowie po śniadaniu, jakoś tak po 11.00 zniknęli. Po kilku godzinach zaczęliśmy ich z sąsiadami szukać, bo nie wiedzieliśmy, czy mamy siedzieć w mieszkaniach, jak głupi, czy możemy wyjść. Nigdzie w bloku budowlańców nie było. Gdzieś koło 14.00 zjawił się kierownik ekipy, który też szukał swoich ludzi. Kiedy mu powiedzieliśmy, że fachowców nie ma od śniadania, mocno się zdziwił - opowiada pani Urszula. Koniec końców fachowcom wymiana pionów zajęła tydzień. Tę samą robotę można było zrobić najdalej w dwa dni. No ale jak panowie mieli się z tym uwinąć szybciej, skoro pracowali może ze cztery godziny dziennie? - Ale tempo robót to było jedno, drugie, że tak nam wykonali remont, że po nim było gorzej niż przed. Dwa razy musieli potem poprawiać swoją pracę, bo nam zalewało łazienkę - wspomina pani Urszula. Skasowali, jak za złoto Fucha to ulubione słowo niektórych "specjalistów". Taką właśnie fuchę zamówiła pani Krystyna u ekipy hydraulików. Pech chciał, że nie miała nikogo poleconego, więc zamawiała usługę w ciemno. "Fachowcy" nie dość, że skasowali za robotę, jak za złoto, to potem dopiero wyszło, jacy z nich są fachmani. - Gdy montowałam nową wannę, przyjechał inny hydraulik, taki z prawdziwego zdarzenia, żeby wszystko podłączyć. Widząc pracę swoich poprzedników, złapał się za głowę. Panowie tak poprowadzili rury od wody, że nie można było normalnie podłączyć baterii. Nieźle się namęczył, zanim udało mu się coś wykombinować - opowiada pani Krystyna. Specgrupie zawsze "coś nagle wychodzi" Mieszkanka Starego Żabna, mianem "papudroków" określa specgrupę od spraw remontowych, która zjawiała się wcześnie, przed ósmą rano, ale za to zaczynała stosunkowo późno, bo najpierw trzeba było zrobić kawkę, później zapalić papieroska oraz obejrzeć dokonania dnia wcześniejszego. - Ledwie robota ruszała, a już był czas na śniadanie. Potem prace kontynuowali do przerwy obiadowej, a po obiedzie znów odpoczywali. Kiedy wracali do roboty, trwało to krótko, bo już trzeba było czyścić narzędzia - opowiada ironicznie. Przewidziany czas remontu w jej domu znacznie się przedłużał, a koszty rosły. Dziś kobieta wie, dlaczego. - Zrozumiałam, że cena poszła w górę, bo panowie przez czas stracony w moim domu, nie zyskali następnego zlecenia, które pozwoliłoby im więcej zarobić - zastanawia się. Ma też taką teorię, że panowie lepiej by pracowali, gdy ich pilnowała. - Ale nie bierze się ekipy do remontu, żeby ciągle nad nią siedzieć. Gdyby człowiek miał czas, to sam by coś w domu zrobił - puentuje. Doświadczenie z tamtą specgrupą nauczyło ją też, że warto przed robotą jasno ustalić stawki, bo potem w trakcie remontu "coś nagle wychodzi" i koszty się mnożą. Dobrych się poleca, złych też Krzywe ściany, w kuchni tapeta w kwiatki naklejona tak, że żaden kwiat z tego nie wyszedł, panele "niedociągnięte" do końca podłogi, krzywo położone płytki - to felery, które zostały po "fachowcu", z usług którego przed dwoma laty skorzystała pani Justyna. - Nie byłam z niego zadowolona. Robota mu się przeciągała, pracował niedokładnie, w dodatku miał koło siebie straszny bałagan. A zapłacić było trzeba - opowiada o "fachowcu" niezadowolona kobieta. Na dodatek trzeba też było zapłacić drugiemu robotnikowi, żeby naniósł poprawki po tym pierwszym. W tym roku do wyremontowania przedpokoju i małego pokoju wzięła prywatną firmę z polecenia znajomych. Do południa panowie pracowali na jednym mieszkaniu, a do pani Justyny przyjeżdżali popołudniami. - Mimo tego remont trwał tylko trzy tygodnie. Jestem zadowolona, bo w zasadzie to, co sobie założyłam, zostało wykonane niemal w stu procentach - stwierdza kobieta. I dodaje: - Poleciłabym ich innym, to dobrzy fachowcy. O wątpliwej fachowości "papudroka", który pracował u mnie przed dwoma laty, też chętnie opowiadam, żeby inni nie musieli się na nim poznawać tak, jak ja, na własnej skórze - dodaje nowosolanka. A zbieżności nie sprawdził Na kogo najczęściej jeszcze narzekamy, oprócz budowlańców? Na mechaników samochodowych. Z nimi jest tak samo, jak z fachowcami od murarki: najlepszym układem jest taki, że korzystamy z usług kogoś poleconego. Ale nie zawsze jest taki komfort. - Wymieniałem amortyzatory w przednim zawieszeniu. Po jakimś czasie byłem na badaniu technicznym i okazało się, że mechanik, który wymienił amortyzatory, nie sprawdził potem zbieżności kół - mówi pan Jacek. Efekt był taki, że niemal nowe opony z przodu nadawały się do wyrzucenia, od wewnętrznej strony były bowiem łyse. - Mój znajomy miał taką przygodę, że w głowie się nie mieści. Wymienił amortyzatory w swoim samochodzie, ale że coś tam nie grało, pojechał do innego warsztatu. Kiedy kolejny mechanik wziął auto na kanał, nie mógł powstrzymać śmiechu. Każdy z amortyzatorów był innego rozmiaru. Taką fuszerkę mu zafundował ten pierwszy mechanik - podkreśla nowosolanin. Grunt to polecenie Ale żeby nie było, że tylko narzekamy. W każdej branży jest tak, że trafią się czarne owce, ale większość ludzi zna się na tym, co robi. - Chciałam ocieplić ścianę balkonową, odmalować balkon i położyć płytki na podłodze. Pierwsza firma, do jakiej zadzwoniłam, zawołała taką cenę, że mało z krzesła nie spadłam - opowiada pani Marzena z os. Konstytucji 3 Maja. Po zastanowieniu postanowiła spróbować innej drogi i wypytać znajomych. Ktoś w końcu polecił jej dobrą ekipę. W efekcie nie dość, że zrobili remont "na cacy", to jeszcze po sobie posprzątali (a z tym to różnie bywa) i wzięli o połowę mniej niż chciała ta pierwsza firma. - Ja na mojego mechanika nie narzekam. Zawsze naprawia dobrze, nigdy mnie nie naciąga na dodatkowe wydatki, a przede wszystkim nie zdziera ze mnie skóry - podkreśla pan Krzysztof. - W ogóle, jak mam skorzystać z usług fachowca, czy to przy remoncie, czy podłączeniu anteny satelitarnej czy pralki, zawsze najpierw rozpytuję wśród rodziny i znajomych, czy mogą kogoś polecić. Bo nauczyłem się już, że korzystanie z obcych i niesprawdzonych wcześniej ekip najczęściej kończy się kiepsko - dodaje pan Krzysztof. Krzysztof Koziołek Mariusz Pojnar Miałeś problem z nieuczciwym fachowcem? Porozmawiaj o tym na forum