- Ale ze Stefanem mieszkamy w osobnych pokojach, bo razem nie wolno. Jak jest ładnie chodzimy na spacery. Tyle, że mąż bardziej chory, z jego głową już nie jest tak, jak być powinno. A ja na wózku - pani Krystyna stara się poprawnie wypowiadać każde słowo. I - jak przekonują pielęgniarki - idzie jej świetnie. To efekt pracy z logopedą. Za młodu pracowała jako księgowa w Głogowie. Ma córkę i trzy wnuczki, z których jest bardzo dumna. Ich odwiedziny to dla niej największa radość, podobnie jak wizyty szwagierki. Złota kobieta Pani Krystyna wraz z resztą pacjentów chętnie bierze udział w zajęciach terapeutycznych. Leczą się tutaj ludzie z ciężkimi, wielonarządowymi schorzeniami, w większości w sędziwym wieku i dlatego część z nich jest samotna. Do niektórych pielęgniarki i opiekunowie potrafią się bardzo przywiązać. Jak do pani Anieli. - To była złota kobieta. Bardzo kochana przez nas wszystkich. Ona też nas kochała. Nazywaliśmy ją babcią Anielą. Zawsze uśmiechnięta, optymistka, choć cierpiała jak każdy. Miała przeszło 90 lat, gdy umarła - wzdycha Izabela Michalak, opiekun. - Żaden z pacjentów z założenia nie jest zły. Po prostu choroba i tęsknota za bliskimi zmieniają ludzi - tłumaczy Renata Kozłowska, kierownik ZOL-u. Będą działać Wschowski ZOL powstał w lipcu 1999 roku, w okresie kiedy Narodowy Fundusz Zdrowia chętnie finansował tego typu przedsięwzięcia. Szpitalne zakłady rosły więc jak grzyby po deszczu. Dziś fundusz przykręcił kurek, zaostrzył kryteria, więc zaczęła się masowa likwidacja. Wschowski ZOL jest na granicy rentowności, ale będzie funkcjonował. To dla laika coś pomiędzy hospicjum, szpitalem, a domem opieki. W każdym razie bardzo potrzebne. Kolejki są tu kilkumiesięczne. - Działamy na zmodyfikowanej skali Barthela według której pacjent nie może przekroczyć 40 punktów - wyjaśnia Renata Kozłowska. Każda czynność ma swój punktowany odpowiednik: samodzielna toaleta, mycie się, ubieranie, jedzenie, przemieszczanie się. Im bardziej sprawny pacjent, tym więcej punktów otrzymuje. Są tu 42 łóżka. Pokoje w większości dwuosobowe plus pokój dzienny z telewizorem i tarasem. To właśnie tutaj odbywa się terapia zajęciowa. ZOL, choć jest częścią szpitala mieści się w nieruchomości pozaszpitalnej. Parterowy ciąg w kształcie litery H wybudowała fundacja Sue Ryder, Angielki, która Polskę darzyła szczególnym sentymentem. - W naszym najpierw mieściła się interna i oddział dziecięcy. Kiedy przeniesiono je szpitala, pawilon zaadaptowano na ZOL - dodaje kierownik. Kociubińską przygarnęły Aktualna obsadę stanowi 8 pielęgniarek, 9 opiekunów, rehabilitantka, logopeda i terapeutka zajęciowa. 99 proc. to kobiety. W ciągu dziesięcioletniej działalności zakładu przewinęło się zaledwie trzech mężczyzn, czwarty jest członkiem obecnego składu. - Szkoda, bo mężczyźni są tu bardzo potrzebni. Pacjentów przecież myjemy, ubieramy, przenosimy z miejsca na miejsce. A ważą całkiem sporo - mówi Jolanta Bilicka, rehabilitantka, która jak większość pracujących tu pań jest szczupłą osobą. Niestety, płeć brzydka do tej pracy się nie kwapi. Mało płatna, wymagająca dyspozycyjności. Bywa, że bardzo niewdzięczna. Tutaj trzeba szczególnych cech: cierpliwości i wrażliwości, a przede wszystkim umiejętności stworzenia tym schorowanym ludziom namiastki domu, w którym poczują się bezpieczni. Kobietom wychodzi to zdecydowanie lepiej. Nie wyrzuciły nawet kota, którzy przyplątał się tu przed laty. Pacjenci przyjęli go entuzjastycznie. I tak kocica Kociubińska od sześciu lat pomieszkuje w zakładzie. Czego sobie życzą z okazji okrągłej rocznicy? Przede wszystkim zdrowia dla podopiecznych, reszta potrzeb związana jest z nakładami finansowymi. KAROLINA BODZIŃSKA