Nie żebym miała coś przeciwko, nic z tych rzeczy. Sama jestem wielbicielką kina spod znaku Bergmana czy Jensena (Choć oczywiście Jensen Bergmanowi nie równy). Zafascynowanie to rozwinęło się w rodzimym widzu do tego stopnia, że wiele z filmów skandynawskich wygrywa polskie festiwale (m.in. "Włoski dla początkujących", czy niedawno "Jabłka Adama"). I jak już wspomniałam, zamiłowanie do kina czeskiego jestem w stanie zrozumieć, bo to podobna kultura, historia, mentalność. Dzieła skandynawskie są zazwyczaj nad wyraz depresyjne, melancholijne, może przez to tak bardzo nam bliskie. Autorzy tacy jak Anders Thomas Jensen, czy Dagur Kari, opowiadają proste historie, które mogą zdarzyć się każdemu i wszędzie. Nie ma tu rozmachu kina zachodniego, brak efekciarskich zabiegów, kadrów. Także bohaterowie są nad wyraz przeciętni, można powiedzieć nudni. Ale przecież nasze życie właśnie takie jest, w wirze codzienności rzadko dzieją się ciekawe historie, które mogłyby posłużyć za scenariusz amerykańskim twórcom. Więc może to przybliża nam te dzieła, a także nasze instynktowne upodobanie do zaglądanie w czyjeś życie. Nie spotkamy się także z jakąś przesadną metaforą, czy alegorią. Kino duńskie przesiąkło już na zawsze czarnym humorem i czeskim absurdem. Depresyjne pytania o sens naszej egzystencji skrywają się w każdym scenariuszu. Takie są właśnie "Jabłka Adama". Poznajemy tu prostą historię neofaszysty i kryminalisty w jednym - Adama, który w ramach resocjalizacji trafia do nudnej wiejskiej parafii kierowanej przez niekonwencjonalnego pastora Evana. Początkowo wydaje nam się, że głównym bohaterem jest właśnie Adam i jego neonazistowska natura. W miarę jak film nabiera tempa, okazuje się, że właściwie na Evanie skupia się cała historia. To niezwykły pastor opętany chęcią zbawienia każdego za wszelką cenę. Jednak w końcu okazuje się, że jego wiara jest jedynie wynikiem absurdalnie wielkiego raka mózgu. Tym normalnym zostaje Adam i jego świadome poglądy. Bohaterowie Jensena szukają istoty Boga i żeby było łatwiej, Bóg odpowiada. Ukazuje się w postaci burzy, płonącego krzewu i zmartwychwstania Evana. Nic bardziej pretensjonalnego. Nie ma więc tutaj patosu, a cała historia jawi się jako niezwykle lekka. Nawet śmierć jest tu lekką. Zachwycają także tarantinowskie zabiegi (scena strzelania do kruków, czy odstrzelenie guza Evana). Spokój kadrów, spokój postaci zachwyca, ale także zmusza do refleksji. I jak zwykle historia (jakże przewidywalnie) kończy się szczęśliwie dla wszystkich. W podobnym duchu nakręcony został obraz "Zakochani widzą słonie" Dagura Kari. To bardzo smutna duńska opowieść, podobna trochę do "Edukatorów". Poznajemy kilku młodych, pięknych w swym wymiarze ludzi, którzy nie za bardzo wiedzą, co mają zrobić ze swoim życiem. Miotają się i szamoczą rozwiązując kolejne przeciwności jakże nudnego życia. Każdy jest ze sobą powiązany, często o tym nie wiedząc, każdy pojawia się w kolejnym epizodzie zupełnie nieświadomie stając się częścią życia współbohatera. I okazuje się, że jak bardzo byśmy się starali być nieprzeciętnymi, w życiu prywatnym jesteśmy tacy sami, dręczą nas te same odwieczne problemy i pytania. Efekty wzmagają depresyjne czarno-białe kadry, tak samo szare, jak szare jest nasze życie. Bohaterowie przed systemem uciekają w miłość, nowe doświadczenia są dla nich o tyle bolesne, że czasami wydaje się, iż nie udźwigną ich ciężaru. Udaje im się jednak, wtedy ich życie (i kadry) nabiera koloru. Nie obejdzie się oczywiście bez uroczego absurdu i wysublimowanej liryki. Bohaterowie bronią swoich przekonań i wszystko przychodzi im niezwykle łatwo. Trochę to może przerysowane i teatralne, i nawet aktorzy grają z tą samą ekspresją, widoczną w każdym filmie skandynawskim. Przesłanie także proste i pretensjonalne, że przecież all you need is love. Proste, lecz jakże urocze. autor: Marta Rużyłowicz