Chodzi tym razem nie o wielki zryw polityczny, lecz o zryw z lekka feministyczny, przede wszystkim mentalny. Prawda jest taka, że pozycja kobiet we współczesnym świecie uległa... hm... poprawie? Nic bardziej mylnego! Nie chodzi jedynie o dyskryminację zawodową, to dopiero początek góry lodowej. Kobiety coraz częściej padają ofiarą hedonistycznych zachcianek mężczyzn, tłumaczących swoje zachowanie jako podstawę dalszej znajomości, czy współpracy zawodowej. I jak to zwykle bywa, mężczyzn wciąż jeszcze się tłumaczy ich wrodzonym instynktem (pamiętajmy, to kobiety mają intuicję, mężczyźni instynkt). Jest to facet, więc jemu wybaczyć można. Ma to swoje odzwierciedlenie w światowej kinematografii. Pamiętamy oczywiście wielkich machos kina amerykańskiego, którzy bez większego grymasu na jakże żylastej buzi zabijają kolejnych bohaterów i zaliczają kolejne bohaterki, które w tych "dziełach" mają zresztą tylko ładnie wyglądać. I o ironio! Filmy takiego pokroju jako prezenty (obok różowych japonek) dodawane są nigdzie indziej, jak do prasy kobiecej właśnie. Obrazy te oczywiście nie budzą cienia zastanowienia, ale cóż to by było, gdyby powstawały dzieła o kobietach terminatorach, dodawane do prasy męskiej?? Uznano by to pewnie za jakiegoś rodzaju fetysz łechcący męskie usposobienie, w pewnych kręgach wzbudziło by to ogromne oburzenie. Bo czy ktoś wyobraża sobie spokojną kurę domową poskramiającą w fartuchu rzesze bandziorów, kończącą dzień z nowym facetem w łóżku? A i taki obraz kobiety jawi się we współczesnym kinie. Jest to głównie kino azjatyckie, dzieła takich reżyserów jak Takashi Miike, czy Park-Chan Wook ("Gra wstępna", "Pani Zemsta"). Pokazują oni obraz kobiety zdecydowanej walczyć w swojej sprawie. Są to oczywiście mścicielki, bo na inny obraz kobiety kino nie jest jeszcze przygotowane. Główne bohaterki, (Lee-Geum ja i oniryczna Asami ) mszczą się na mężczyznach za wieki upokorzenia. Zgrabnie zrzucają barwne kimono, w którym do tej pory miały jedynie zaspokajać mężczyzn. I jak na kobiety przystało, zemsta jest niezwykle przemyślana, wyrafinowana i okrutna. Mimo całego okrucieństwa nie sposób nie polubić bohaterek, bo w końcu w swoim zachowaniu szukają tylko katharsis, które i tak staje się złudzeniem. Męska dominacja okazuje się w końcu słabością, bo i tak to kobiety wygrywają, nie dosłownie, bo za swój czyn muszą płacić całą dalszą egzystencją. Wygrywają, bo czują skruchę, emocje, uczucia zawsze biorą górę. Zastanawiamy się, co tak naprawdę kieruje bohaterem, który urządza casting (!) na żonę. Tak motywuje swoje działania: "Cała Japonia jest samotna. Okropne dziewczyny, zupełnie bez klasy. Na dodatek głupie. Gdzie są wszystkie dobre dziewczyny? Japonia się kończy, a brak pewności siebie powoduje brak szczęścia". Asami nie pozostaje bierna: "Wy faceci kolekcjonujecie dziewczyny. Doprowadzacie je do upadku. Słowa to kłamstwo, bólowi można zaufać. Zdajesz sobie sprawę, że jesteś człowiekiem dopiero kiedy czujesz ból, a rozumiesz dopiero odczuwając agonię". I taki obraz kobiety może się komuś nie spodobać, ja jednak jestem wdzięczna Miike za wielce feministyczne kino. I zastanawia tylko to, że obraz kobiety wyzwolonej pojawił się właśnie w krajach azjatyckich, tak bardzo jeszcze przecież konserwatywnych, gdzie stereotypy i wymagania co do kobiet nie zmieniają się od wieków. A na pozornie demokratycznym zachodzie kobieta nadal jest tym, kim była, czyli wredną kochanką lub usłużną gosposią. Na zachodzie zresztą widoczna jest inna moda. Moda na starość w kinie, na stare aktorki. Trend całkiem pozytywny, bo dopiero teraz królowe kina mogą pokazać, co tak naprawdę potrafią. A grają świetnie. Marianne Faithfull jako niezwykła babcia pracująca w nocnym klubie ( "Irina Palm" Sama Garbarskiego), Hellen Mirren jako "Królowa" w filmie Stephena Frearsa i wiele, wiele innych. A gwarantują naprawdę dużo, wysoki poziom aktorstwa, doświadczenie i przede wszystkim zainteresowanie nieprzeciętnymi filmami, w jakich się udzielają. Wielkim feministą kina jest także Henry Jaglom. Artysta od lat tworzy kultowe kino niezależne. Intrygują go głównie kobiety i ich problemy. W swoim dziele "Festiwal w Cannes" także porusza temat starzejących się aktorek, które teraz mogą liczyć jedynie na małe epizody w wielkich produkcjach lub duże role w niskobudżetowych filmach. Tak więc ageizm dotyczy całego świata, starsze aktorki dyskryminowane są niestety wszędzie. Nie wiem czy warto wspominać przy tej okazji o sprawie polskiej. Nasze aktorki mogą liczyć jedynie na role w teatrze, serialach lub telenowelach. I tak grają zawsze babcie, prababcie, nie liczące się dla nikogo. Zaskakująca autoironia- Beata Tyszkiewicz, Grażyna Szapołowska i Krystyna Janda pojawiły się w filmie Tyma "Ryś", jednak wszystkie jako... szare sprzątaczki. Jest też Stanisława Celińska grająca zwykle obleśne, stare baby, ostatnio jako baba od krów w filmie "Południe- Północ". Udało się jedynie Jandzie zagrać w doskonałym "Parę osób, mały czas" ( film dopiero po dwóch latach od debiutu pojawia się w dystrybucji kinowej). Polskie kino stawia na młodych, dobrze wyglądających mężczyzn, zupełnie niepotrzebnie goni za kinem zachodnim, które przecież powoli odchodzi od stereotypu plastikowej kobiety w filmie. I powrócę na chwilę do realnego świata. Głośno ostatnio o prawach pracujących matek lub o przedsiębiorczych kobietach. O pracę dla kobiety wcale nie jest łatwo. Jeżeli jest młoda, pracodawca zastanawia się nad zatrudnieniem, bo przecież w każdej chwili może założyć rodzinę, może zechce urodzić dziecko. A to przecież wielka strata dla firmy. Z drugiej strony kobieta ustatkowana, mająca dzieci, także nie może liczyć na łatwe zatrudnienie. Może przecież potrzebować wolnego czasu w razie choroby dziecka, a jeśli ma już jedno, w każdej chwili może zdecydować się na drugie. W obu przypadkach nie będzie efektywnym pracownikiem. Wygląda na to, że obecnie na rynku pracy poszukiwane są kobiety bezpłodne. I to w kraju (o zgrozo) gdzie wartości rodzinne są tak bardzo cenione przez wielce nam panujących. I nawet w Biblii, skąd pewne wzorce nadal są czerpane, pojawia się często negatywny wizerunek słabej płci. Nie wspomnę już, że kobieta jest tam dyskryminowana, bo to oczywiste. Dajmy na to Judyta, wybawczyni Betuli, oblężonej przez okrutnego Holofernesa, do historii przeszła jako okrutna femme fatale. Rzadko kiedy widzi się jej poświęcenie (bo poświęciła wiele, by ocalić współmieszkańców). Przez wielu współczesnych nam artystów przedstawiana była jedynie jako demoniczna modliszka instrumentalnie traktująca mężczyzn (choćby znane wszystkim przedstawienie Judyty w dziełach Gustava Klimta z początku XX wieku). "Szczupła, giętka, zwinna kobieta o przerażającym ognistym wyrazie oczu i ust (...) w pociągającej postaci. Zdają się drzemać tajemnicze energie i siły, których raz rozbudzone nie sposób ugasić, co zadaje gwałt mieszczańskiej powściągliwości. Jakże cudnie zostało namalowane ciało Judyty... kobiety, heroiny starożytnych, odległych czasów...Powracają na naszych oczach, ożywają i przechadzają się wśród nas... niemal widząc, że krew płynie w jej żyłach". Tak o obrazie i jego bohaterce w 1903 roku pisał Felix Selten. I zawsze tak jest, że obraz kobiety we współczesnej sztuce jest radykalnie różny. Raz spotykamy się z wizerunkiem ciepłej mamusi, raz wrednej baby (wrednej, bo niezależnej). Nic po środku. Współczesny świat rządzony jest przez mężczyzn, jednak to kobiety rządzą mężczyznami. Taki mały cień optymizmu.