Na pikiecie zebrali się ratownicy, kierowcy i pielęgniarki z pogotowia w Lublinie i stacji w regionie. Mówili, że zarabiają po około 1,3 tys. zł na rękę i nie mogą się z tego utrzymać, a ich obowiązki rosną. - Domagamy się 3 tys. zł netto w przeliczeniu na jeden etat. To niewygórowane żądanie, to średnia krajowa w służbie zdrowia - powiedział przewodniczący zakładowej "Solidarności" Marian Zepchła. Podkreślił, że pogotowie pracuje normalnie. Protest jest efektem sporu zbiorowego związków zawodowych z dyrekcją lubelskiego pogotowia. Jeszcze w tym tygodniu mają zacząć się rozmowy z udziałem mediatora. Jeśli nie przyniosą one efektu, związkowcy zapowiadają zaostrzenie protestu. - Jeśli mediator nam nie pomoże, będziemy mieli prawo do legalnego strajku i skorzystamy z tej możliwości - zapowiedział Zepchła. Pracownicy mówili, że są zdesperowani brakiem podwyżek. "Jestem kierowcą i ratownikiem jednocześnie. Coraz częściej karetki jeżdżą już bez lekarzy, bierzemy odpowiedzialność za ludzkie życie. Zarabiam ledwie 1,3 tys. zł, tak się dłużej nie da żyć" - powiedział Piotr Jabłoński z pogotowia w Łęcznej. Dyrektor lubelskiego pogotowia Zdzisław Kulesza, który wyszedł do protestujących przekonywał ich, że nie ma pieniędzy na podwyżki, a żeby je wypłacić potrzebna jest zmiana ustawy budżetowej. - Pogotowie finansowane jest z budżetu państwa, ta fala podwyżek w szpitalach, która jest obecnie, nas nie dotyczy - powiedział Kulesza. Przyznał, że żądania podwyżek uważa za uzasadnione. "Nic nie słychać o korekcie ustawy budżetowej. Wasze protesty powinny zabrzmieć w całym kraju, żeby rządzący, którzy niebawem będą konstruowali budżet na następny rok dostrzegli potrzebę znacznego zwiększenia finansowania ratownictwa medycznego - powiedział Kulesza.