Przez jednych nazywany nowym Markiem Hłaską, przez innych drugim Kapuścińskim, pozostaje wierny sobie, stając się kronikarzem "zacienionej" części Starego Kontynentu. Robi to z wielką namiętnością i ogromną sympatią do ludzi i miejsc, które znalazły się w centrum jego zainteresowania. Zamojskie spotkania autorskie odbyły się w przeddzień ukazania się najnowszej książki Andrzeja Stasiuka "Dziennik pisany później", w której znajdujemy akcent zamojski. Były również okazją do rozmowy z pisarzem. - Zapytam o najważniejsze rzeczy w życiu. Jak pan z perspektywy pewnego doświadczenia, bogatego w różne oblicza, może dzisiaj powiedzieć - co jest w życiu najważniejsze? To co zwykle, to co od wielu lat było najważniejsze: wiara, nadzieja i miłość. - A jak to jest w pana życiu? - W moim życiu staram się żeby były te najważniejsze rzeczy. - Skutecznie? - Nie wiem, to nie mnie osądzać. Ten postulat wiary, nadziei i miłości wyszedł od kogoś innego i on będzie to oceniał, czy to się udało. - Jaki był pana dom rodzinny? Pisze pan o nim z ogromnym sentymentem, wspomina pan dziadka? - Dziadka, babkę, rodziców - wspominam, oni jeszcze żyją. Bardzo normalny, zwykły, prosty, polski, chłopsko-robotniczy dom. Moi rodzice pochodzą ze wsi. Emigracja typowa PRL-owska. Żeby nasycić molocha przemysłowego Warszawy, wsie mazowieckie, wsie podlaskie wędrowały, z chłopów zamieniali się w robotników. I tak moja rodzina wyglądała i wygląda. Wschód Polski, jedna i druga rodzina ze Wschodu, znad Buga. Jedna i druga rodzina znad Buga. - W pana życiu jest taki pewien znaczący moment. Buntu wobec świata? - Jakiego buntu, jakiego świata? Ja się nie buntowałem. - Buntu, który zakończył się dla pana pobytem w odosobnieniu. - To nie był żaden bunt, po prostu nie chciało mi się w wojsku siedzieć, mnie to śmiertelnie znudziło. To raczej była? Ja byłem leniwy i nie chciałem robić rzeczy, które mnie nudziły i nie sprawiały mi przyjemności, ale to nie ma nic wspólnego z buntem. - Czy już wówczas myślał pan, że sięgnie po pióro? Po klawiaturę, później? - Nie było jeszcze wtedy na świecie klawiatur, może u Stanisława Lema się wtedy pojawiły. Nie pamiętam tych czasów. Zawsze coś sobie "dłubałem", pisałem jakieś historie po to, żeby sobie zrobić przyjemność. - I został pan pisarzem, żeby sobie zrobić przyjemność? Czy nie tylko? Czy to sposób na życie? - Wie pani, jak w którymś momencie zaczynają człowiekowi płacić za to, że robi sobie przyjemność, to jakiś sposób na życie to jest, w miarę sensowny. Płacą za przyjemności. Kto ma taką pracę? To jedna z większych ludzkich radości, mieć pracę, która ci sprawia przyjemność. Większość ludzkości męczy się w pracach, których nie lubią. Tak myślę. Ja chciałem tego uniknąć. - A teraz jest pan bardzo pracowity, w odróżnieniu od tego, co pan powiedział, że trochę był pan leniwy, w jakimś okresie życia. - Cały czas jestem leniwy. - Ale książki nie piszą się same. - A wie pani ile Kraszewski napisał? - Ma pan jeszcze trochę czasu. Panie Andrzeju, pana manifest literacki: Pisać, skreślać, myśleć, patrzeć, słuchać, pisać i skreślać, skreślać, a ja bym do tego dodała - i podróżować. - To nie jest żaden manifest, tylko zdanie z internetu, które ktoś kiedyś tam umieścił. Nie ma żadnych manifestów literackich, może być metoda, ale? -To jaki jest pana warsztat? - Przypadkowy, złożony z warsztatów podpatrzonych u innych, złożony z wielu stylów, złożony z rzeczy niejasnych i takich, które trudno nazwać. Bardziej na intuicji polega niż na jakieś intelektualnej pracy, bardziej na przeczuciach, bardziej na podejrzeniach niż na tym, że coś się wie i coś się świadomie realizuje. Przypadek i szczęście. - A książki, które pana zainteresowały i znacząco wpłynęły na pana twórczość, na pana rozwój. - Tak naprawdę, myślę, że wszystkie książki, które się przeczytało. Zawsze się gdzieś odkłada, jak cholesterol, odkładają się lektury i potem trudno jest nawet określić ślady tych wpływów, ale istnieją. Zawsze się pisze tym, co się przeczytało wcześniej, co się usłyszało, co się zobaczyło. Można paru pisarzy znaleźć, których do tej pory czytam i cenie: polskich czy rosyjskich, czy amerykańskich. - Zapytam: Ile jest Stasiuka w Stasiuku? - Nie wiem co to znaczy, to pytanie? - Pytam o to, na czym pan bazuje, co pana inspiruje? Gdzieś pan zaglądał, podpatrzył jakąś przygodę, opowieść, słowo, komentarz i to pana zainspirowało. - Wie pani, tak naprawdę nie da się tego wziąć z powietrza. Niektórzy próbują. Nie da się przekonywującej rzeczywistości literackiej stworzyć z czystej, wymyślonej fikcji, chociaż wielcy pisarze tak robią, np. Vladimir Nabokov. Swą "Lolitę" wymyślił, przecież nie był nigdy pedofilem. Cudowne, przekonujące dzieło literackie, ale ja nie jestem wielkim pisarzem i muszę korzystać z własnego doświadczenia, z obserwacji, z tego, co wchłonąłem przez całe życie przez skórę, przez płuca, czy przez żołądek, przez oczy i uszy. Tą mierzwę życia chcę przedstawiać. Jak się podoba, to jest okey. Lubię to. - Czy podobają się panu również "Mury Hebronu"? Czy to nawiązuje do miejsca w Palestynie? Skąd ten tytuł dla tego pierwszego zbioru opowieści? - Z księgi Jozuego. Tam są opisane trzy miasta schronienia, gdzie ludzie niesprawiedliwie osądzeni mogą się schronić i żądać ponownego rozpatrzenia sprawy i sprawiedliwości. Jednym z tych miast był Hebron. I chciałem tej, dosyć brutalnej, wulgarnej i pospolitej opowieści nadać wymiar nieco szerszy, pewien wymiar, właśnie taki, może metafizyczny. Ponieważ byłem młodym, bezczelnym gówniarzem i wydawało mi się, że za pomocą tytułu można to zrobić. - Czy to rodzaj studium ludzkiej duszy za murami? - Nie, to jest opis "bandyterki", bandziorstwa, które zostało uwięzione, i zostało słusznie uwięzione. Zostało uwikłane wcześniej w los, w życie. A najbardziej jest to książka o języku, jak się tam mówi. Opowieść o narracji więziennej, specyficznie, żargonie, też o świecie, który ten język stworzył. Mnie się ten język więzienny bardzo podobał. Kiedy wyszedłem chciałem go jakoś przerobić literacko i to się do końca nie udało, ale próbowałem. O tym jest. Też o potędze opowieści. - Bardzo szybko przyszły nagrody. - Nie tak szybko. - Teraz o podróżach i zmianie miejsca, w poszukiwaniu tego skrawka nieba, porzucając Warszawę, wybierał pan Beskid Niski. Czy to było bardzo przemyślane? Czy stało się w jednej chwili? - To konkretnie idiotyczna, gówniarska decyzja. Zmienić w jednej sekundzie całe swoje życie. Tylko gówniarz jest w stanie coś takiego wykonać. Ale pewnie też przemyślane, zawsze chciałem mieszkać w górach. Góry są fajne, jest fajny pejzaż. Ja się nie zastanawiałem nad konsekwencjami, nad sensem. Chce mieszkać w górach, mieszkam w górach. A potem się okazało, że jest to wybór na całe Zycie. A nie żałuję. Jest dobrze. - To dziura zabita deskami, albo jak ktoś powiedział - kruki tam zawracają. Pan z tego miejsca stworzył miejsce magiczne opisując je w "Opowieściach galicyjskich". Stało się tak, że podróżują czytelnicy szlakiem, który pan w jakiś sposób wytyczył, szlakiem literackim. - No może tak. Mi jest głupio, że podróżują szlakiem. To nie jest miejsce magiczne, jest zanurzone w historii. Ziemia dosyć dotknięta traumą historyczną, wysiedlona, spalona, gdzie się mieszała ukraińskość i polskość, i prawosławie i unityzm. Taki dziwny kraj pogranicza, to jest bardzo literacko i mitologicznie płodna historia, nie trzeba się specjalnie natężać, to wszędzie tam leży, ziemia, która - Fajna. No dobrze, że ludzie jeżdżą, czemu nie. Wcześniej to było moim celem. - Ludzie szukają tego miejsca magicznego, czy mistycznego. - To nie jest dobre słowo, ani magia, ani mistyzm, bo to nie jest Harry Potter, kurcze. Po prostu, jest to interesujące miejsce, wielowarstwowe. Jest czymś w rodzaju palimpsestu, jedno wyłazi spod drugiego, jedna historia spod następnej. Austro-Węgry spod Ruskich, spod Prusaków, tak jak prawosławie spod katolicyzmu. A nic tam nie ma, opuszczone, wysiedlone, wypalone doliny, trochę kamieni zostało i to działa na wyobraźnię, człowiek zaczyna myśleć o rzeczywistości, jako o czymś bardzo złożonym, skomplikowanym, warstwowym. Ale to mnóstwo jest takich miejsc na świecie, akurat tam trafiłem. I miałem szczęście. - Też szczęście do nagród, dobrych recenzji, do wielu czytelników, uzyskując nagrodę Nike. Nominację i nagrodę za "Jadąc do Babadag". - A wie pani, ile ja miałem złych recenzji w życiu? Trzeba też nienawidzić pisarza, nic mnie tak nie podnieca do dobrej pracy jak to, że ktoś cię nienawidzi, że twoje książki wkurzają kogoś, to jest fajne, kapitalne uczucie. - Ale i zyskują uznanie. - No bez tego też trudno by było wytrwać. Nie można żyć czystą nienawiścią. - Czyli nagrody przypadły do gustu? Spodziewał się pan takich wyróżnień, takich laurów? - Nie, nie myślałem. Kasa jest w porządku w nagrodach. Pozwala spokojnie pracować. Są nagrody, które wiążą się z jakimś pieniądzem, czy wzrostem nakładów, to tak. Więcej wolności, takiej zawodowej, nie trzeba się spieszyć, nie trzeba zasuwać. Fajne są nagrody, łaskoczą przez chwilę próżność, jakąś "dupkowatą" w człowieku naturę. To się zapomina najczęściej, wraca do swojego świata, telefony przestają dzwonić, i tyle. - Wtedy pan może ruszyć w następną, kolejną podróż, na Bałkany, albo chociażby - na Wschód. - E, tam. Pojadę sobie do Krasnegostawu, czy Zamościa i też mam swoje Bałkany i swój Wschód. Wystarczy czasami, nie trzeba daleko. Czasami się jedzie daleko, tylko ludzie ci najczęściej pamiętają te dalekie podróże, a nie pamiętają tych bliskich, które są czasami ciekawsze, ważniejsze, istotniejsze, zmieniają świadomość. - Usłyszałam, że ostatni rozdział powoduje, że to jest początek pana następnej opowieści. Tak stało się z "Dziennikiem pisanym później", który już na półkach księgarskich. Zrobił pan ukłon również w kierunku Zamościa. - Jaki ukłon? Jechałem kiedyś przez Zamość i tak mi się wyświetlił w mroźny, grudniowy albo styczniowy dzień albo wieczór. Taki jest, bo to bardzo fajne miasto. Miasto surrealistyczne, utopijne, żeby w środku stepów zbudować sobie miasto. To nie są stepy geograficzne, ale to jest początek kresów stepowych. Zbudować sobie włoskie miasto, to tylko Polak mógł wpaść na coś takiego. Przyśnił sobie, genialny albo szalony. Coś takiego. Przyśnił mu się Zamość i on wybudował Zamość w tej mroźnej równinie, wśród pól buraczanych. Miałem takie dojmujące uczucie. Byłem tutaj w taki super mroźny wieczór, spałem jedną noc. Ten renesans włoski, włoski z pochodzenia z tymi attykami, z całym szafarzem śródziemnomorskim wśród tego lodu, śniegu, zimna i ciemności. Przepiękna idea, bardzo polska. Trochę Licheń mi przypomina, w tym sensie, że czysta idea została wybudowana. Strasznie lubię takie miejsca. - Czy gdyby pan mógł coś zmienić w swoim życiu albo trochę czasu cofnąć - miałby pan taką ochotę? - Nie, chyba. Mnie się podoba moje życie. Może za wyjątkiem paru świństw, łajdactw, które uczyniłem ludziom, może. Ale z drugiej strony, trzeba czasem zrobić świństwo, człowieczeństwo na tym polega. Nie, generalnie, jeszcze jestem na tym etapie, że wszystko było, tak jak miało być . Nie jakoś cudownie, dosyć intensywnie było. - Poczuł pan życie, po prostu. I na koniec, poproszę pana jeszcze o opinię na temat filmu "Wino truskawkowe", opartego na pana "Opowieściach galicyjskich". - Nie mam opinii na ten temat. - Podobał się panu ten film. - Bardzo mi się podobał i bardzo mi się nie podobał. Widziałem go trzy razy i za każdym razem miałem inne uczucie. Skomplikowana sprawa. Robi się film na podstawie własnej prozy, to zawsze ryzykowna historia. Ważne, że się publiczności podoba. O tak można o tym przedsięwzięciu mówić. To się musi zwrócić, to jest duży finansowy wysiłek, jak ludzie na to chodzą, to jest okey, reżyser jest zadowolony. Kobiety płaczą, wychodzą zapłakane. Wychodziły na premierze. Tak było. Zapłakane niewiasty. - Dziękuję panie Andrzeju za tę interesującą rozmowę. Pan wzrusza, porusza i jak widać, doprowadza do łez. - Dzięki.