Lekarz nie przyznaje się do winy i twierdzi, że o zainfekowaniu przeszczepionych narządów rakiem dowiedział się kilka miesięcy po dokonanych przeszczepach. Sprawa dotyczy dokonanych w czerwcu 2005 r. przeszczepów - dwóch nerek i wątroby - pobranych od 19-letniego dawcy. Nerki przeszczepiono dwóm pacjentom w szpitalu w Lublinie, a wątrobę - w Warszawie. Cała trójka biorców organów zachorowała po przeszczepie na białaczkę limfoblastyczną. Pacjenci z przeszczepionymi nerkami zmarli. Sprawę przeszczepu wątroby wyłączono do odrębnego postępowania ze względu na inne okoliczności przeszczepu i innych lekarzy, którzy się tym zajmowali. Jak ustaliła prokuratura, badania śródoperacyjne wycinków grasicy, pobranych od dawcy, wskazywały, że są one zainfekowane komórkami nowotworowymi grasiczaka. Prokuratura oskarżyła Andrzeja P. o to, że jako koordynator ds. transplantacji w szpitalu specjalistycznym nr 4 w Lublinie, wiedział o tych wynikach, a mimo to zakwalifikował obie nerki dawcy do przeszczepu. Późniejsze badania genetyczne i molekularne, przeprowadzone po przeszczepach, wykazały, że nie był to nowotwór grasicy, tylko chłoniak, który spowodował u pacjentów białaczkę limfoblastyczną - chorobę nowotworową krwi. Andrzej P. przed sądem powiedział, że podczas pobierania narządów od dawcy lekarze widzieli w śródpiersiu tkankę przypominającą "przetrwałą grasicę". Według niego nie był to guz, lekarze nie określili tego jako nowotwór i "właściwie nie mieli obowiązku" tego badać. Jednak na prośbę Andrzeja P. zdecydowano, że tkanka zostanie zbadana. Następnego dnia Andrzej P. otrzymał telefonicznie informacje od lekarza badającego materiał, że nie ma w nim niczego podejrzanego. Dlatego zdecydował, że przystąpi do organizacji przeszczepów. Jak zeznał, sam bardzo zaangażował się, aby mimo wolnej soboty badania te wykonano. O tym, że w tkance pobranej od dawcy był chłoniak, dowiedział się kilka miesięcy potem od lekarzy z Warszawy, którzy przyjechali do Lublina pobrać kolejny organ do przeszczepu. Ten sam zespół pobierał wątrobę 19-letniego dawcy i materiał do badań z klatki piersiowej tego dawcy. - Nogi się pode mną ugięły. Sprawdziłem w naszej pracowni i to się potwierdziło - mówił lekarz. Dodał, że czuje się tej sprawie ofiarą własnej staranności, że "gdyby nie zrobił tych wszystkich czynności nie byłoby tej sprawy". Zapewnił, że nigdy nie kierował się względami kariery "nie chałturzył w prywatnych gabinetach" i poświęcił się całkowicie chorym oraz uświadamianiu lekarzy zasadności transplantologii. Obecnie jest na emeryturze.