Powiatowemu Inspektorowi Sanitarnemu udało się wycofać z rynku osiem specyfików. I to nie za pomocą ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, bo umieszczony w niej spis zakazanych substancji był nieaktualny w momencie uchwalania, ale ogólnych przepisów żywieniowych. Problem w tym, że to, co w Lublinie jest możliwe, w innych miastach nie znajduje naśladowców. A wystarczyło udowodnić, że to nie są artykuły kolekcjonerskie, a żywność. Można to było obalić w banalny sposób - tłumacząc z angielskiego etykiety, z których wprost wynikało, że są to środki spożywcze. A skoro spożywcze to wymagają rejestracji, a takiej nie miały. Problem w tym, że najwyraźniej innym urzędnikom nie chce się chcieć, bo inaczej tego określić się nie da. - Trzeba pójść do takiego sklepu i zobaczyć czym się tam handluje. To nie jest szukanie luki w prawie, to jest egzekwowanie prawa o bezpieczeństwie żywności - tłumaczy Paweł Policzkiewicz, szef lubelskiego sanepidu. Niestety, to czym nie można handlować już w Lublinie jest dopuszczone w innych miastach, bo tam nikt tego nie kontroluje. Walka z dopalaczami przypomina trochę dziki zachód i jedynego sprawiedliwego, któremu na walce zależy. Pierwszego i jak na razie ostatniego. FB.init("baac9ef38ccd29fc91ce2d9d05b4783b");