- Pacjenci tutejszego oddziału ortopedycznego byli praktycznie odcięci od pilnej pomocy i każdy przypadek takiej zapaści mógł mieć, a w tym przypadku miał, poważne konsekwencje - łącznie z ostatecznymi - mówił w rozmowie z reporterką radia RMF FM Agnieszką Wyderką Leszek Adamczyk, syn zmarłej pacjentki. Niezależnie od zawiadomienia rodziny, prokuratura zajęła się sprawą śmierci 89-latki i zgonu innej 44-letniej pacjentki skierniewickiego szpitala. Godzinę czekała na transport O sprawie zrobiło się głośno na początku tego tygodnia, kiedy okazało się, że zmarły dwie pacjentki skierniewickiego szpitala. 89-latka i 44-latka przeszły operacje na oddziale ortopedii, później zostały przewiezione karetkami na oddział intensywnej terapii do pobliskiego budynku tej samej placówki. Starsza pacjentka musiała jednak czekać aż godzinę na przyjazd karetki... z Łodzi. Wszystko dlatego, że w tym czasie szpitalny ambulans wyjechał do innego chorego. - Chociaż pacjentki były przewożone tylko pomiędzy oddziałami tego samego szpitala oddalonymi o kilkaset metrów, to musiały być transportowane karetkami, bo taka jest procedura postępowania z leżącymi pacjentami, którzy są pod opieką anestezjologów - tłumaczy zastępca dyrektora szpitala Dariusz Diks. Sprawa 2,5-letniej Dominiki To nie jedyny powód, dla którego prokuratura interesuje się skierniewicką służbą zdrowia. W ubiegłym tygodniu pod jej lupą znalazła się przychodnia, w której pomocy szukała matka 2,5-letniej Dominiki. Lekarz odmówił wyjazdu do gorączkującego dziecka, a dziewczynka zmarła. Łódzki oddział NFZ przeprowadził w placówce kontrolę. Okazało się, że w tygodniu w punkcie nocnej pomocy lekarskiej dyżurował jeden lekarz, a pozostali byli pod telefonami. Jest bardzo prawdopodobne, że właśnie dlatego, iż w pracy był jeden lekarz a nie trzech, medyk nie dojechał do małej dziewczynki. Gdyby bowiem to zrobił, w przychodni nie byłoby żadnego dyżurującego lekarza.