Do Polski trafiło w sumie ponad 400 tys. sztuk niebezpiecznych lizaków - informuje "Dziennik Łódzki". Jednak inspektorom sanepidu udało się przechwycić jedynie kilkaset sztuk, bo większość produktów została już sprzedana. Akcję odbierania groźnych lizaków od hurtowników kończy też już firma , która sprowadziła je z Chin. - Większość się sprzedała. Nie wrócił do nas nawet procent ogólnej liczby lizaków, które wysłaliśmy dystrybutorom - mówi w rozmowie z gazetą Robert Bikiewicz, właściciel firmy importującej chińskich lizaki. W samej Łodzi do sklepów trafiło około 25 tysięcy groźnych produktów, ale na szczęście nie odnotowano żadnych przypadków poparzenia. A ryzyko było dużo, ponieważ niebezpieczne słodycze były sprzedawane między innymi w szkolnych sklepikach. Mimo że przedstawiciel firmy zajmującej się dystrybucją kwestionowanych produktów twierdzi, że posiadały one stosowne dokumenty pozwalające na ich sprzedaż w krajach Unii Europejskiej, to jego argumentacja nie przekonuje epidemiologa Zbigniewa Hałata, byłego głównego inspektora sanitarnego. - Zarówno artykuły żywnościowe, jak i przemysłowe powinny być regularnie badane, jednak dopiero na etapie sprzedaży, a nie wprowadzania ich do obrotu. Mamy tu do czynienia ze złamaniem zasady zdrowego rozsądku - podkreśla epidemiolog. - Gdy towar trafia na rynek, do badania przeznaczana jest partia dobrej jakości. Wyrób dostaje certyfikat, który obejmuje następne partie. A ich skład już znacząco różni się od pierwowzoru i to na niekorzyść - tłumaczy. W opinii rzecznika Głównego Inspektoratu Sanitarnego Jana Bondara, w przypadku lizaków Glow Pop, nie została zastosowana zasada ostrożności i groźny dla zdrowia wyrób musi zostać zutylizowany.