Po jednym ze spotkań autorskich powiedziała Pani takie zdanie: "Kiedy nie jestem ubrana na czerwono, wszyscy pytają mnie, dlaczego nie jestem". Dziś jest Pani ubrana na czerwono, lubi Pani ten kolor? Gdybym go nienawidziła, to nikt nie zmusiłby mnie, żeby założyć coś czerwonego. Sentymentalna część mojej duszy mówi mi, że to właśnie mój czerwony płaszczyk uratował mi życie, mam sympatię do tego koloru. Poza tym w dzieciństwie byłam bardzo bladym dzieckiem, moja mama mówiła często, że ludzie pomyślą, że nie daje mi jeść. Wydawało się jej, że jeżeli chodzę ubrana na czerwono, wyglądam zdrowiej. A tak w ogóle to jestem mała, drobna i jeżeli chcę, żeby mnie było widać, muszę się wyróżniać, a czerwony kolor rzuca się w oczy. A odczuwa Pani to, że czytelnicy oczekują od Pani, że na spotkaniach autorskich będzie Pani ubrana na czerwono? Tak, a ja chociaż walczę z przesądami, w głębi duszy jestem trochę przesądna. Ten czerwony kolor to trochę taka moja maskotka. Nie sposób nie zapytać Pani o "Dziewczynkę w czerwonym płaszczyku", choć zdaję sobie sprawę, że wszyscy pytają Panią głównie o tę właśnie książkę... Boję się, że ze mną będzie w końcu tak, jak z Conan Doyle'em, autorem Sherlocka Holmesa... ja też czasami mam ochotę zamordować dziewczynkę w czerwonym płaszczyku, bo oprócz tego napisałam jeszcze sześć innych książek... Nie można jednak od tego uciec. Kiedy pojawia się Pani nazwisko, automatycznie kojarzy się z książką bądź z filmem Stevena Spielberga. "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku" to autobiografia, wspomnienia czy są tam elementy fikcji literackiej? Fikcji literackiej nie ma tam w ogóle. Sieję z materii, którą mi przyniosło życie, z tego buduję jakieś światy. Nie wymyślam, nie fantazjuję. To bardzo prawdziwa książka, choć starałam się napisać ją tak, żeby ludzi nie przerazić. To świadectwo pokolenia, którego Pani jest częścią? Tak i to w podwójnym sensie. Po pierwsze, to świadectwo tzw. "ukrytych dzieci", to znaczy dzieci, które przeżyły Holocaust, a były tak małe, że nie umiały o tym opowiadać. Dzieci, które były ode mnie kilka lat starsze, które przeżyły getto, kiedy miały 8, 9 lat, przeżywały to wszystko bardziej świadomie. Ja należę do pokolenia, które praktycznie się w tym urodziło. To pokolenie nie umiało o tym pisać albo wmawiało sobie, że tego nie pamięta. A przecież nie sposób tego nie pamiętać. Udało mi się wyartykułować język dziecka, opisując ten czas. Myślę, że to jest sekret popularności tej książki. W dalszej części to też przecież świadectwo pokolenia ludzi, którzy żyją w powojennej rzeczywistości. Świat widziany oczami dziecka jest chyba bardziej wyostrzony? Nie wiem, jak widziałabym to, będąc osobą dorosłą. Zaraz po wojnie pojawiły się pamiętniki osób, które przeżyły obozy koncentracyjne. Oni mówili o tym w sposób pamiętnikarski, ja chciałam opisać ten świat tak, jak widziało go dziecko. Rzeczywiście ten obraz jest ostrzejszy. To impresje małego człowieka żyjącego w tak oszalałym świecie. Przeżyła Pani getto, wiele lat spędziła w Krakowie, znaczną część życia również w Niemczech. Gdzie jest Pani miejsce na ziemi? Gdzie czuje się Pani u siebie? Żebym ja to wiedziała... Problem polega na tym, że ludziom takim jak ja odebrano wszystko. Moją rodzinę wyrzucono z pięknego domu, pozabijano wszystkich moich krewnych, później w strasznych czasach stalinowskich też trzeba się było tułać. Później przyszły lata sześćdziesiąte, kiedy powiedziano nam, że nie jesteśmy w Polsce dobrze widziani. Człowiek, który jest tyle razy wyrzucany, a na emigracji słyszy, że tam też nie ma czego szukać i żeby wracał do Polski, musi się jakoś bronić. Wbrew wszystkiemu żyć. Myślę, że dom jest we mnie. Oczywiście jestem szczęśliwa, kiedy mieszkam w Krakowie. Tu przecież studiowałam, tu mieszkałam, od pokoleń żyła tu moja rodzina. W sensie tradycji, korzeni to jest na pewno mój dom, ale taki dom, jaki mają ludzie, którzy nie musieli nigdy uciekać, to nie będzie nigdy. Ta świadomość przenosi się też na pokolenie naszych dzieci i wnuków. One też są takie trochę bez korzeni. A dziś mieszka Pani w Niemczech czy w Polsce? W większości w Polsce, ale bywam też w Niemczech. Czytałam, że miała Pani opory, aby uczyć się języka niemieckiego, że przywoływał on bolesne wspomnienia. Dziś już tak nie jest? To było bardzo dawno temu. Zacznę od tego, że moja mama była bardzo związana z kulturą niemiecką w takim dobrym sensie, jeszcze przed wojną. Ani kultury żydowskiej, ani kultury niemieckiej nie można sprowadzać do kilku lat wojny. Dziś to wiem. Choć te urazy po wojnie rzeczywiście były. Moja mama mówiła świetnie po niemiecku. Skończyła elitarne Liceum Elizabetanek w Krakowie, gdzie nauczyła się tego języka. Zawsze mówiła mi: "Ucz się niemieckiego, to jest piękny język, to przecież język Schillera, Goethego, język filozofów". We mnie jednak te wszystkie "Hände hoch" gdzieś brzmiały. Jestem osobą emocjonalną, często stawiałam emocje nad rozsądkiem. Nie mogłam się w tej sprawie z moją mamą dogadać. Gdyby moja mama widziała, że nauczyłam się po niemiecku nie tylko mówić, ale że i w tym języku piszę książki, to chyba by nie uwierzyła. Dziś, jeśli posługuję się tym językiem, to chcę, by było jak najładniej, jak najczyściej. Spotykamy się w ważnym dla naszej historii okresie. Czym dla Pani jest 1 września 1939 r., a czym 17 września 1939 r.? (Długa chwila ciszy - przyp. red.) Jeśli mam być zupełnie szczera, to dla mnie datą najistotniejszą jest przejście Żydów do getta. 1 września jest datą historyczną, która pokazuje nieprzewidywalność ludzkich losów, że takie straszne wydarzenia jak wybuch światowej wojny zmienia los pewnej rodziny, pewnego dziecka. Ja byłam dzieckiem wyczekiwanym, planowanym. Moi rodzice czekali na mnie pięć lat po ślubie. Chcieli mi wszystko dać - dom, dobrobyt. Gdy miałam 9 miesięcy, nadszedł 1 września. W jednej sekundzie cały mój świat runął. Data ważna dla narodu, świata w mojej rodzinie jest datą wybuchu bomby, która zmiotła wszystko. I to na wielu płaszczyznach życia... Oni wszyscy zginęli. Mój tata, kiedy umarł, miał 39 lat, a przecież mógł żyć. Mógłby cieszyć się domem, córką, wnukami. Ja historię traktuję bardzo osobiście. A 17 września 1939 r.? 17 września kojarzy mi się z pięknymi czasami opozycji, które w większości przeżyłam za granicą. Tam tonęłam w tzw. "bibule", w wydawnictwach Wolnej Europy. Dopiero wtedy odkrywałam, co to był 17 września. Kiedy chodziłam do szkoły, nie uczyłam się o tej dacie. Świadomość, co się wtedy stało, doszła do mnie tak naprawdę chyba przez Witkacego, którym zawsze się fascynowałam. Początkowo nie rozumiałam, dlaczego w takich okolicznościach popełnił samobójstwo. Później już wiedziałam. Jak Pani myśli, czy ta historia może się powtórzyć? Czy w ludziach może odrodzić się takie zło jak w czasie wojny? Czy człowiek zdolny jest do takich potworności? Myślę, choć wiem, że to pesymizm, że niestety człowiek jest zdolny. Niewiele się zmieniło. Choć dla Żydów nadszedł krótszy czy dłuższy okres ochrony. Nie sądzę, żeby w najbliższych latach ktoś wpadł na pomysł robienia pogromów, chociażby przez to, że nie ma już za bardzo co gromić, nie ma już kultury żydowskiej, a Żydów jest na pewno mniej niż cyklistów czy filatelistów. Ale nienawiść człowieka do człowieka przecież jest. Obserwujemy to, jak niewiele trzeba, aby jakaś grupa zapałała nienawiścią do innej. Również w Polsce. To w ludziach drzemie. Poza tym, od czasu do czasu można usłyszeć, że są tacy, którzy państwo Izrael zepchnęliby najchętniej do morza. Zastanawia się Pani czasami, jak wyglądałoby Pani życie, gdyby nie wojna? Bardzo często. Marzę sobie, że byłabym żoną rabina, bo interesują mnie tylko mądrzy mężczyźni. Mielibyśmy dom z ogrodem, służbę. Z moim mężem przy kominku prowadzilibyśmy filozoficzne dysputy i bylibyśmy po prostu szczęśliwi. Zastanawiam się też często, co byłoby, gdyby przeżył mój ojciec. Jest Pani nie tylko pisarką, ale także malarką. Wciąż Pani ulubionym malarzem i wzorem pozostaje Edward Munch? Tak, choć nie tylko. Świadomie, a czasem nieświadomie sięgam do twórców, którzy w podobny do mnie sposób postrzegają świat. W sztuce liczą się dla mnie emocje, a obrazy Muncha są bardzo emocjonalne. Do Radomska przyjechała Pani promować swoją najnowszą książkę "Czułość i obojętność". Dlaczego warto po nią sięgnąć? Kiedy pisze się książki, między pisarzem a czytelnikiem nawiązuje się więź. Jeżeli jeszcze polubi się jakiegoś pisarza, to czeka się na kolejne jego książki. Mam nadzieję, że ja też mam czytelników, którzy czekają na to, co napiszę. Dają tego dowód na spotkaniach autorskich. Mój syn żartuje ze mnie, że powinnam założyć sektę. "Czułość i obojętność" to taka książka do wanny, do autobusu. Można czytać ją w krótkich fragmentach. To takie miniopowieści, minihistorie. Wydaje mi się, że w prosty sposób staram się opowiedzieć o rzeczach ważnych. Czasami to odpowiedzi na najprostsze pytania stają się pretekstem do głębszej refleksji. Roma Ligocka, właściwie Roma Liebling, urodziła się w 1938 r. w Krakowie w rodzinie żydowskiej. Część wojny przeżyła w getcie krakowskim. Po wojnie studiowała malarstwo i scenografię na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Wiele lat życia spędziła w Niemczech. Pracowała jako kostiumolog i scenograf w licznych europejskich teatrach, operach, także w filmie i telewizji. Oglądając "Listę Schindlera" Stevena Spielberga, rozpoznała samą siebie w postaci dziewczynki w czerwonym płaszczyku. Stało się to inspiracją do napisania książki, wspomnień "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku". Opisała tam dzieciństwo spędzone w getcie. Ligocka dalej pisze książki, a także felietony, m.in. do magazynu "Pani".