Wynika z nich, że szpital w Skierniewicach po raz pierwszy o transport lotniczy dla ciężko rannej Mai poprosił o godz. 17:58. Dyspozytor LPR odpowiedział, że dziewczynka będzie musiała być przewieziona karetką. Było już ciemno, a ekipy śmigłowców z Łodzi i Płocka nie mogą latać po zmroku. W nocy pracuje śmigłowiec warszawski, ale był on zadysponowany do innego wypadku - w Garwolinie pod Warszawą. Lekarze ze Skierniewic jednak nie wysłali karetki. Zamiast tego uparcie dzwonili po śmigłowiec jeszcze trzy razy: o godz. 18:21, 18:26 i 18:37. Mijały minuty. Karetka z ciężko ranną Mają wyjechała ostatecznie o godz. 19:15 spod skierniewickiego szpitala i pojechała w stronę Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Po przejechaniu 75 kilometrów 10-latka trafiła na łódzką intensywną terapię. Dziewczynka zmarła po kilku dniach od wypadku w łódzkim szpitalu dziecięcym. To, co działo się w placówce w Skierniewicach, zdaniem rodziny, zmniejszyło jej szanse na przeżycie.- Sprawdzamy czy zapisy odzwierciedlają rzeczywisty przebieg wydarzeń. Musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy transportu nie można było zorganizować wcześniej - powiedział Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury. SOR w skierniewickim szpitalu nie ma sobie nic do zarzucenia.