Niech ta historia będzie otuchą dla wszystkich chorych i zachętą, by badać się jak najczęściej. Spacerowanie po mieście przy takiej pogodzie jest dla pani Anny zbyt ryzykowne, bo przez chorobę ma bardzo obniżoną odporność. Rozmowy na temat raka nie są łatwe. Towarzyszą im bowiem obawy, że osoba chora rozklei się, bo wrócą wspomnienia, pojawi się skrępowanie, łzy, współczucie. A jednak - rozmowa z panią Anią jest przyjemna. Wszystko za sprawą optymizmu, z jakim opowiada o tym, co było, jest i będzie... Nie myślałam o czymś najgorszym W 2007 roku pani Ania dowiedziała się, że ma raka. Wcześniej pojawiły się pierwsze objawy, jakimi były między innymi bóle piersi. Zaczęły się badania. Najpierw było USG w Piotrkowie, po którym lekarz nie powiedział pani Ani wprost, że ma powody do obaw. Stwierdził tylko, że są zmiany hipoechogeniczne. Na pytanie, czy to coś groźnego, odpowiedział, że trzeba zrobić biopsję. - Absolutnie nie myślałam o czymś najgorszym. Podświadomie czułam, że muszę szukać specjalisty - mówi. Tak trafiła do onkologa w Łodzi, który po badaniu palpacyjnym stwierdził, że nie ma mowy o żadnej biopsji, że "trzeba natychmiast wykonać operację, wyciąć co potrzeba, dać na badania histopatologiczne i zobaczyć, co dalej". Jak mówi pani Ania, tych słów lekarza nie zapomni do końca życia. Na drugi dzień trafiła do szpitala. - Była to operacja oszczędzająca pierś. Czułam się po niej bardzo dobrze. Po dwóch tygodniach udaliśmy się do tego samego lekarza po odbiór badań histopatologicznych. Na moje słowa, że już czuję się świetnie i w związku z tym nie chcę żadnego zwolnienia, lekarz odpowiedział: proszę usiąść, musimy porozmawiać... - opowiada. Proszę usiąść Proszę usiąść... - te słowa stały się dla pani Ani jednoznaczne z tym, że to coś groźnego. Zapytała, czy wynik jest zły. - Lekarz odpowiedział, że bardzo, ale "będziemy walczyć". To dało mi bardzo dużo. Zresztą dopóki nie zobaczyłam wyników na kartce, to słowa lekarza tak jakby nie dotarły do mnie. To jest mechanizm wypierania i pewnie nie chciałam, żeby to dotarło. W tym momencie pojawiły się we mnie dwie osoby - jedna przemawiała realnie, a druga irracjonalnie myślała, że ta choroba jest niemożliwa - mówi pani Ania. Lekarz stwierdził, że nowotwory są bardzo nietypowe (trzy w jednej piersi) i że w swojej karierze nie spotkał się z takim przypadkiem. Pani Ania słuchała diagnozy tak, jakby nie dotyczyła ona jej osoby. Wszystko dotarło dopiero po wejściu do samochodu i przeczytaniu wyników. - W tym momencie się rozpłakałam. Zrozumiałam, że jestem bardzo chora na groźną chorobę - mówi. "Będę walczyć" Mąż pani Ani był zaskoczony - przecież po operacji była w bardzo dobrej formie. Dlatego po tym, jak w samochodzie powiedziała mu, że następnego dnia musi iść do szpitala, bo ma raka, popłakał się. - Dla mnie to był taki moment, że musiałam się odbić. Powiedziałam: nie płacz, ja będę walczyć. Na dodatek, kiedy otworzyłam torebkę, by wyciągnąć chusteczkę, znalazłam samochodzik mojego wnuczka. Kiedy o nim pomyślałam, wiedziałam, że nastawiam się na walkę - opowiada pani Ania. Nie wiedziała jednak, jak ciężka walka przed nią. Nie miała żadnych doświadczeń jeśli chodzi o chorobę nowotworową. - Wstyd mi było samej przed sobą, że nie wiem o niej nic. Tylko to, że jest ona okrutna - dodaje. Pooperacyjny koszmar Następnego dnia pani Ania znalazła się w szpitalu. Tam odbyła się radykalna operacja -usunięcie piersi i niestety węzłów chłonnych prawej pachy. Skutki zostały do dziś. Prawa ręka, mimo intensywnej rehabilitacji, nie jest w pełni sprawna. - Czasem nie mogę na przykład otworzyć drzwi, jeśli gałki nie są "wyrobione", mam też problem z otwieraniem butelek. Jednak radzę sobie z tym dobrze - opowiada. Czas po drugiej operacji pani Ania nazwała koszmarem. - Moje ciało było unieruchomione. Zakres czynności prawej ręki ograniczał się do 30 procent. Prawą ręką nie mogłam dotknąć lewego ucha - mówi. Te wspomnienia przedstawia jednak bez większych emocji. - Byłoby to dla mnie złe, jeśli użalałabym się nad tym, jaka jestem nieszczęśliwa i rozpamiętywała to, co się stało. Mimo nadziei i optymizmu, które stały się dla pani Ani bronią, przy pomocy której walczyła z rakiem, pojawiły się i gorsze momenty. Pierwszy, kiedy zmarła jej bardzo bliska koleżanka - również chora na nowotwór. - W ciągu trzech miesięcy przyszedł nawrót choroby. Dostała kolejne chemie, ale niestety... Ja byłam cały czas świadoma, że jest to choroba okrutna. Ale tak naprawdę zrozumiałam to dopiero na chemioterapii. To jest prawdziwa lekcja życia. Zobaczyłam ludzi po przerzutach, po kilkudziesięciu latach choroby, którzy cierpieli po raz kolejny - mówi pani Ania. Pierwsza kropla chemii... Zaczęła się chemia i zaczęły się cierpienia. - Kiedy spadła pierwsza kropla z kroplówki, już wiedziałam, co mnie czeka. Bardzo źle znosiłam chemię. Przez prawie dwa tygodnie po niej nie mogłam dojść do siebie. Pojawiał się krwiomocz, zatrzymanie moczu, gorączka, mdłości spowodowane zapachami - wspomina pani Ania. Wtedy też zmieniła swoje "myślenie". Zdała sobie sprawę z faktu, jak bezwzględny jest rak, że nie uwzględnia on marzeń, pragnień, że nagle potrafi zabrać wszystko, łącznie z życiem. - Zobaczyłam tych cierpiących ludzi i z szacunku do nich nie użyłam więcej słów "ja muszę wygrać, mnie się musi udać". Nigdy wcześniej nie podejrzewałabym się o to, że będę umiała tak solidaryzować się z osobami cierpiącymi na tę samą chorobę. Pomyślałam sobie: czy ja mam być wybrańcem Boga? Dlaczego oni mają cierpieć kolejny raz, a mnie się musi udać? Musiałam jednak te słowa zamienić na inny mechanizm obronny: mam wielką wiarę i nadzieję na to, że będzie lepiej, a jak pojawi się przerzut, to będę walczyć dalej - opowiada pani Ania. Chciałam umrzeć w domu Między piątą a szóstą chemią pojawił się drugi moment krytyczny. - Było to bardziej załamanie fizyczne niż psychiczne, bo cały czas myślałam sobie, że nie mogę się załamać, gdyż to ułatwiłoby destrukcyjne działanie chorobie. Po piątej chemii doświadczyłam, jak fizycznie to leczenie może sponiewierać. Mój organizm był tak wyniszczony, że musiałam przedłużyć o 3 tygodnie czas oczekiwania na kolejną chemię. W życiu nie chciałabym przechodzić już takiego momentu. Czułam, jakby moje ciało i dusza były zupełnie oddzielne. Cała moja dusza miała taką siłę woli, żeby z tego kryzysu się wydostać, ale ciało nie mogło nadążyć - było gdzieś dalej, ciężkie i nie do opanowania. Byłam w takim stanie, że po raz pierwszy bałam się jechać do szpitala, chciałam umrzeć w domu. Powiedziałam do męża, żeby nigdzie mnie nie zawoził, bo czułam, że odchodzę. Nie potrafię tego opisać, co się ze mną działo. Chciałam odbić się od tego dna, ale nie mogłam pociągnąć za sobą własnego ciała - mówi. Minęły już cztery lata Kiedy zakończyła się chemioterapia, pani Ania postanowiła wrócić do pracy. Wróciła po roku i ośmiu miesiącach walki. "Po drodze" spotkała ją jednak jeszcze jedna operacja - usunięcia narządów rodnych, na których także wykryto komórki dysplastyczne. - Marzyłam o powrocie do aktywności najpierw życiowej, później zawodowej. Nie mogę koncentrować się tylko na chorobie, ale jednocześnie pamiętam i przestrzegam systematycznych kontroli oraz wizyt u onkologa - mówi. Dziś spełnia się w pracy, jednak skutki, jakie przyniosła jej choroba nowotworowa, nie dają o sobie zapomnieć, choć minęły już cztery lata. Pani Ania musi niesamowicie dbać o siebie, gdyż jej układ odpornościowy właściwie "nie działa". Jej organizm męczy się znacznie szybciej - fizycznie, umysłowo i psychicznie. Musi pamiętać więc, by równoważyć pracę i odpoczynek. Rak - choroba-sprawdzian Rak jest chorobą-sprawdzianem. To próba dla rodziny, przyjaciół, znajomych, próba wiary. Pani Ania mówi, że mąż i najbliższa rodzina oraz przyjaciele zdali ten sprawdzian w 100 procentach. Nigdy jej nie opuścili, pomagali, byli, dawali do zrozumienia, że zawsze może na nich liczyć. - Jeśli chodzi o wiarę, to muszę powiedzieć, że ja nigdy nie szukałam winnych mojej choroby: ani w Bogu, ani w sobie. Nie było we mnie frustracji i złości, że spotkało to akurat mnie. Nie miałam żalu i nie zmieniłam swojego stosunku do Boga - wyjaśnia. - Ludzie dziwią się, kiedy mówię, że mam wiele pokory do tej okrutnej choroby. Z jednej strony jest walka, a z drugiej właśnie pokora. Dlaczego? Doświadczam, że jest to choroba przewlekła i bezwzględna. Odczuwa się przed nią uzasadniony strach. Czuje się wielkie pragnienie życia i bycia zdrowym, a jednocześnie istnieje większa świadomość śmierci i przemijania - podsumowuje pani Ania. Magdalena Waga