Taki obowiązek nakłada na nich nowe rozporządzenie ministra zdrowia. Sami jednak zapłacą za uzupełnienie wiedzy, i to sporo, nawet do 20 tys. zł w ciągu czterech lat - wylicza "Dziennik Łódzki". Ratownicy, którzy zarabiają średnio 1200 złotych, przerażeni łapią się za głowę. - To kolejny oderwany od rzeczywistości przepis - komentują. W następnym roku po uzyskaniu dyplomu ratownik medyczny musi zacząć zbierać punkty edukacyjne. Na zdobycie wymaganych 200 punktów ma pięć lat. Jeśli tego nie zrobi, straci możliwość wykonywania zawodu. Dr Janusz Morawski, dyrektor ds. medycznych łódzkiego pogotowia, uważa, że idea doskonalenia zawodowego jest słuszna i konieczna, ale niemożliwa do wykonania. Ratownicy nie będą mieć bowiem na nią ani czasu, ani pieniędzy. Ministerstwo na razie nie reguluje zasad finansowania szkoleń ani urlopów naukowych, a większość kursów kosztuje od kilkuset nawet do kilku tysięcy złotych. Doktor Morawski powołuje się na przykład lekarzy, którzy też muszą zdobywać punkty edukacyjne w trakcie praktyki lekarskiej. - W czteroletnim okresie szkoleniowym lekarze, żeby zdobyć 200 punktów, muszą wydać na rozmaite kursy, konferencje, szkolenia od 10 do 20 tys. złotych. Podobnie będzie w wypadku ratowników. Zaawansowany kurs ratownictwa kosztuje 950 złotych, a daje zaledwie 17 punktów edukacyjnych - mówi dyrektor Morawski. Dla ratownika, który zarabia przeciętnie 1200 złotych, to spore obciążenie. Tym bardziej że na niektóre konferencje naukowe będzie musiał wydać nawet 2 - 3 tysiące złotych. Problem stanowi też czas. Ratownicy nie dostają urlopów szkoleniowych, bo ich pracodawcy nie mają na to pieniędzy. Wszystkie kursy mogą zaliczać po pracy lub w trakcie urlopu wypoczynkowego. Piotr Karpiński, koordynator z Wojewódzkiej Stacji Ratownictwa Medycznego, twierdzi, że ratownik medyczny to zawód, w którym trzeba uczyć się przez całe życie, ale tylko w Polsce w tych szkoleniach nikt ratownikom nie pomaga. Jego zdaniem, ustawodawca powinien przynajmniej pozwolić odliczyć cenę kursu od podatku. Ratownicy medyczni zastanawiają się, jak będzie funkcjonował przepis. Michał Wizner, jeżdżący w karetce od kilku lat, a w tym roku broniący dyplomu z ratownictwa na Uniwersytecie Medycznym, nie wyobraża sobie sytuacji, w której koszty dokształcania będą pochłaniały większą część jego dochodów. - Wielu z nas nie będzie po prostu stać na szkolenia - mówi ratownik.