W zawodzie ratownika medycznego pracują od kilku lat. Nie raz mieli do czynienia z sytuacjami, o których woleliby zapomnieć. W przypadku każdego z nich o wyborze zawodu zadecydował przypadek. Dziś mówią, że mimo wszystko nie zamieniliby go na żaden inny. - Ratownikiem medycznym jestem od dziewięciu lat. Moja miłość do tego zawodu zaczęła się zupełnie przypadkowo. Kiedy miałem osiemnaście lat, byłem świadkiem poważnego wypadku drogowego. Miałem już za sobą szkolenie z pierwszej pomocy. Skończyłem też szkołę medyczną na kierunku technik radiolog. Znalazłem się na miejscu tego tragicznego wypadku (wówczas zginęły dwie osoby) zanim jeszcze przyjechały karetki. Pomogłem. Potem przyglądałem się, jak ratownicy medyczni udzielają pomocy. W tym momencie postanowiłem, że chcę być ratownikiem. Chcę pomagać ludziom - mówi Tomasz Rusołowski z podstacji ratowniczej w Sulejowie. To był przypadek - U mnie częściowo wyniknęło to z przypadku. Nie dostałem się na upragnione studia i tak wyszło, ale po pierwszym semestrze bardzo spodobał mi się ten zawód i tak już zostało - mówi Grzegorz Śnieg, ratownik medyczny z Piotrkowa. - Ja też nie zaplanowałem tego. Do studium medycznego poszedłem za namową kolegów. Mimo że materiał do opanowania był trudny, bardzo lubiłem się uczyć (w innych szkołach nie zawsze tak było). Jeszcze podczas praktyk przeszedłem prawdziwy chrzest. Udało nam się uratować starszą kobietę. Nie wyobrażam sobie innej pracy, mimo trudności, jakie ze sobą niesie - mówi Szymon Jarocki, ratownik medyczny z Piotrkowa. A tych trudności jest sporo. Ratownicy niechętnie mówią o wypadkach, akcjach ratowniczych, tych zakończonych sukcesem, czy takich, gdzie człowiek nie miał szans. Nie mówią o widokach, gdzie z ludzi nic nie pozostało, czy takich, gdzie cierpienie ludzi jest trudne do wyobrażenia. Twierdzą, że obowiązuje ich tajemnica. - Każdy z nas miał w swojej pracy przypadki, kiedy nie można było wrócić spokojnie do domu i zjeść obiadu. Dla mnie najtrudniejsze przypadki są wtedy, kiedy trzeba jechać do wypadku, gdzie poszkodowane są dzieci. Sam niebawem zostanę ojcem. Kiedy cierpi małe dziecko, człowiek inaczej reaguje na takie nieszczęście. Miałem w swojej pracy taki przypadek, którego nigdy nie zapomnę. Sześciomiesięczne dziecko umierało na rękach ojca. Pomagaliśmy mu przeżyć. Reanimacja udała się. Dziecko przeżyło. Zawieziono je do szpitala. Nie wiem, co było dalej, bo dla własnego zdrowia psychicznego nie dopytujemy, co dzieje się z poszkodowaną osobą. Nie zapomnę przerażenia rodziców, tej ich paniki - opowiada Szymon. Nie da się o wszystkim zapomnieć - Staramy się nie sięgać pamięcią do tych zdarzeń. Każdy psycholog powie, że nie powinno się tego robić. Jednak my jesteśmy tylko ludźmi i czasem nie da się po pewnych wydarzeniach wrócić do domu, zapomnieć o wszystkim i spokojnie zjeść obiadu. Ktoś, kto powie, że w tej pracy jest przyzwyczajony do wszystkiego, jest po prostu kłamcą. Nie ma takiej możliwości. Każdy przypadek jest inny, każdy może się zakończyć się inaczej. Mnie też najtrudniej przyzwyczaić się do przypadków związanych z dziećmi - mówi Tomasz. - Najtrudniejszy moment, hmmm... Staram się nie kategoryzować przypadków. Są dyżury cięższe i lżejsze. Każdy przypadek jest inny. A pracując obecnie w karetce "P", spotykam się z różnymi sytuacjami, podobnie jak pracując na SOR-ze czy w pogotowiu. Nie są to jednak przypadki, które chciałbym przytaczać szczegółowo. Jest wiele wypadków komunikacyjnych, w gospodarstwach domowych, które do najprzyjemniejszych nie należą, podobnie jak utonięcia - mówi Grzegorz. - Ostatnio pracowałem przy dwóch tragicznych wypadkach, ale nie mogę o tym mówić. Są zbyt świeże. Poza tym obowiązuje mnie tajemnica. Powiem tylko, że nie było łatwo. W takich sytuacjach działa się mechanicznie. Wyłączamy emocje. One pojawiają się później, kiedy zastanawiamy się, czy zrobiliśmy wszystko, by uratować tych ludzi. Liczy się czas. Działamy mechanicznie, ale nie rutynowo. Każdy przypadek jest inny. Jednym z wypadków (był to wypadek drogowy), który mocno utkwił mi w pamięci, był taki, gdzie człowiek musiał mieć amputowane dwie nogi. Był uwięziony w aucie. Przyjechaliśmy jako pierwsi. Dziś on te nogi ma. Zostały przyszyte i przyjęły się - mówi Tomasz. Liczy się czas Łatwo nie jest, kiedy pojawiają się problemy z dojazdem, innymi użytkownikami drogi, którym czasem brak wyobraźni nie pozwala na pomoc ratownikom medycznym w dojeździe. - Kierowcy, słysząc sygnał i widząc karetkę, często wykonują bardzo dziwne manewry na drodze. Zatrzymują się na środku drogi, zajeżdżają lub nawet, zupełnie nie wiadomo dlaczego, stają w poprzek - mówi Tomasz. - Czasem drogi są zablokowane przez auta zaparkowane po jednej i drugiej stronie, jak to było w przypadku cmentarza w Milejowie. Czasem warunki atmosferyczne sprawiają nam niemałe kłopoty. Jeżeli jest dużo śniegu i karetka nie jest w stanie przejechać, zabieramy aparaturę na plecy i w temperaturze - 20 stopni biegniemy do wypadku (czasem tak bywa). Kiedyś do rodzącej dotarliśmy wozem konnym, innym razem do chorego pługiem śnieżnym. Czas jest bardzo ważny - mówi Szymon. Wydawałoby się, że za taką pracę dostają same pochwały i ludzie wygłaszają peany na ich temat. Okazuje się, że często jest zupełnie inaczej. - Jesteśmy po to, by ratować ludzi, a nie popisywać się swoimi dokonaniami. To trudna, stresująca praca, ale nie oczekujemy pochwał. Czasem tylko, jak obserwujemy pracę naszych dyspozytorek, to szczerze im współczujemy. One słyszą takie słowa, takie obelgi, że trudno mi uwierzyć, że można tak powiedzieć do kobiety. Ona w krótkim czasie musi zdecydować o tym, gdzie pojedzie karetka. A tych jest mało W naszym kraju na 100 tys. mieszkańców przypada niecałe 3,5 karetki, w Czechach, o ile pamiętam 7,5 karetki. Decyzja, gdzie pojedzie karetka, jest trudna (czasem ludzie wzywają pomoc do bólu głowy lub do zwichniętej ręki, a w tym czasie ktoś inny umiera) - mówi Tomasz. Sytuacje zabawne też są - Zdarzają się też zabawne sytuacje, ale nie dam się namówić na opowiadanie o nich - mówi Szymon. - Mnie rozśmieszył przypadek starszego pana, który, leżąc na noszach, odebrał telefon od żony. Był pod wpływem morfiny i spokojnym, optymistycznym głosem powiedział: "wiesz kochanie, leżę sobie teraz w karetce i mam taką młodzieżową chorobę, która nazywa się zawał". - Miło jest w momencie, gdy nasza praca jest doceniana przez pacjentów i ich rodziny. Niestety więcej jest przypadków wulgarnego odnoszenia się, skarg i roszczeń w stosunku do nas. Niestety dosłownie kilka razy zdarzyło mi się, że pacjent podziękował mi za pomoc, ale miło jest widzieć uśmiech na twarzy człowieka, któremu udzieliłem pomocy (a przed kilkoma chwilami bardzo cierpiał). Uczuciem nie do opisania jest sytuacja, gdy komuś uratuje się życie i widzi się później tę osobę gdzieś na mieście, całą i zdrową. Dla takich chwil warto pracować i znosić te nieprzyjemne uwagi i obelgi - mówi Grzegorz. Czas, sprawność manualna, odporność psychiczna i umiejętność pracy w zespole - to podstawowe cechy, które powinien posiadać ratownik medyczny. Ewa Tarnowska