Guzka, który pojawił się na szyi 12-latka, rodzice dostrzegli dwa miesiące temu - informuje "Polska. Dziennik Łódzki. Ponieważ dziecko nie miało żadnych typowych objawów - chłopiec nie odczuwał bólu ani nie gorączkował - zdiagnozowanie schorzenia trwało bardzo długo. Zdesperowani rodzice wędrowali od przychodni do przychodni. - Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Na początku zgrubienie na szyi nie było duże, ale po miesiącu Mariusz zaczął przekrzywiać głowę na prawą stronę. Od trzech tygodni nie był w szkole. Chodziliśmy do lekarzy pierwszego kontaktu, bo nie podejrzewaliśmy niczego strasznego - relacjonuje w rozmowie z dziennikarzami gazety pani Anna, mama Mariusza. Niestety podejmowane próby nie przynosiły żadnych wymiernych rezultatów, a lekarze brali pod uwagę coraz to inne diagnozy. Brana była pod uwagę m.in. świnka, powiększenie węzłów chłonnych, a nawet mononukleoza. - Zrobiliśmy badania krwi, ale nic nie wykazały. Mariusz nie przechodził świnki, przecież ta choroba objawia się zupełnie inaczej. Lekarze zalecali smarowanie szyi maścią rozgrzewającą - opowiada mama chłopca. Ostatecznie, po dwumiesięcznej i bezskutecznej tułaczce po przychodniach zdesperowani rodzice udali się z dzieckiem do Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego im. Marii Konopnickiej. Tam chłopca przyjął lekarz dyżurny, który natychmiast skierował nastoletniego pacjenta na podstawowe badania. Okazało się, że zgrubienie, które pojawiło się na szyi 12-latka ma cechy nowotworu. - Zrobiliśmy chłopcu USG, bo to szybkie i dużo mówiące badanie. Potem miał pobrane wymazy i zrobioną biopsję. Badanie pokazało, że zgrubienie na szyi ma cechy nowotworu. Inne badania potwierdziły tę diagnozę - relacjonuje w rozmowie z "Dziennikiem Łódzkim" lekarz dyżurny. Trzy dni po zdiagnozowaniu schorzenia dziecko przeszło operację w szpitalu przy ul. Spornej, podczas której lekarze laryngolodzy wycięli mu fragment węzła chłonnego i śliniankę, w której był umiejscowiony guz. Na szczęście niezłośliwy, ale wszystko wskazywało na to, że rozwijał się on u dziecka już od kilku miesięcy. Lekarze przyznają nieoficjalnie, że dziecko trafiło na stół operacyjny w ostatniej chwili. Gdyby z tym zwlekano, dziecku trzeba byłoby wyciąć fragment nerwu twarzowo-szczękowego. W przypadku Mariusza wszystko zakończyło się szczęśliwie, ale zdaniem lekarzy to wcale nie incydent. - Lekarze w przychodniach przywiązują zbyt małą wagę do zmian nowotworowych. Mimo że onkolodzy ze szpitala na Spornej kilka razy w roku organizują szkolenia dla lekarzy rodzinnych, zainteresowanie zajęciami jest małe - podsumowuje lekarz.