Księdza, który przychodzi z wizytą duszpasterską, czekają różne niespodzianki. Bywają zabawne, wprawiające w zakłopotanie lub takie, które wzruszają do łez. O tym, co ich zaskoczyło podczas kolędy, opowiadają księża z parafii w Piotrkowie Trybunalskim. - Sytuacje, jakie spotykają nas, księży przybywających z wizytą duszpasterską, są bardzo różne, bo przecież bardzo różne jest życie - mówi ks. Ireneusz Bochyński, rektor kościoła Panien Dominikanek w Piotrkowie. Wielkie oczekiwanie - Czasem są miłe, innym razem mniej, chociaż ja nie przypominam sobie, żebym kiedyś był potraktowany w nieprzyjemny sposób. Wręcz przeciwnie. Bardzo wielu piotrkowskich parafian oczekuje na księdza. Przeżyłem bardzo wiele wzruszających sytuacji. Na przykład ludzie czasem dla tej 5-, 10-minutowej wizyty księdza biorą sobie dzień wolny od pracy. Oczekują i kolęda jest dla nich niemałym wydarzeniem. Czasem dzieci tak czekają na księdza, niecierpliwią się, że zasypiają ze zmęczenia zanim dotrę do ich domu. Niekiedy recytują, śpiewają i chcą pochwalić się, że znają kolędy, modlitwy, których nauczyły się na religii. Często zaglądam do ich zeszytów. Nie po to, by kontrolować, tylko złożyć pamiątkowy wpis z wizyty duszpasterskiej - dodaje ks. Ireneusz. Ksiądz Ireneusz Bochyński urodził się w mieście i tam się wychował, dlatego kolędowanie na wsiach i w niewielkich miejscowościach do dziś wprawia go w zdumienie. - Nigdy nie zapomnę tych dwóch lat spędzonych w parafii w Sulejowie. Chodziłem tam po kolędzie. Bywałem również w małych wsiach dookoła. Niesamowite było to, jak tam ludzie czekają na wizytę księdza. Jakich gestów używają, by dać sygnał, że czekają i zapraszają. Niezwykle wzruszające było to, jak gospodarz witał księdza, przyjeżdżał po niego (chociaż ksiądz sam mógł przyjechać, nie było z tym problemu), prowadził do siebie do domu, a potem "przekazywał" księdza kolejnym gospodarzom, którzy z kolei dbali, by ksiądz został odprowadzony do sąsiada. To było niesamowite. Tak jak zwyczaj otwartej furtki jako znak, gest zaproszenia czy ścieżka prowadząca do posesji posypana piachem (jeśli był śnieg oczywiście). To było bardzo sympatyczne. W mieście kolęduje się inaczej, krócej, ale nie znaczy, że gorzej. Uważam, że piotrkowianie potrzebują kolędy, czekają na nią i chętnie zapraszają księdza. Są otwarci na rozmowę. Często potrzebują właśnie takiej formy pomocy - mówi ks. Ireneusz. Zwierzęta też się modlą - Najbardziej cenię sobie, kiedy ludzie, wydawałoby się, nie mają warunków do przyjęcia księdza lub pora nieodpowiednia. Mam na myśli np. ludzi, którzy dopiero się urządzają. Gdzieś stoi malarz, jest pełno tynku i kurzu, a jednak zapraszają księdza do wspólnej modlitwy, chcą, by poświęcił ich nowe mieszkanie. Przygotowują wodę święconą i krzyż na jakimś taborecie. Nie wstydzą się. To jest niezwykłe. Sympatyczne natomiast bywają sytuacje, kiedy przychodzę i zastaję uroczystość rodzinną np. imieniny. Ludzie nie boją się. Zapraszają wszystkich do wspólnej modlitwy. Nie chowają się przed księdzem. Czasem, kiedy przychodzę z wizytą w sobotę, ludzie są zaskoczeni. Widać, że w piątek później poszli spać lub imprezowali. Wtedy proszą, bym przyszedł chwilę później. Nie ma w tym nic złego. Tak jak nie ma nic złego w zwierzętach. Nie mam nic przeciwko, by uczestniczyły w spotkaniu. Nie boję się (wcześniej tylko pytam, czy nie połyka ludzi w całości), bo sam jestem właścicielem czworonoga. Widzę, że taka wizyta jest potrzebna. Ludzie otwierają się na rozmowę, czasem okazuje się, że potrzebują pomocy - podsumowuje ks. Ireneusz Bochyński. Zupełnie inne doświadczenia z czasów kolędowania ma ojciec Zdzisław Jaśko, rektor kościoła i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Trybunalskiej. Co prawda nie składał wizyt u piotrkowskich parafian, ale za to kilka lat temu kolędował we Wrocławiu, Gdyni, Bydgoszczy, Warszawie i Poznaniu. Początkowo wzbrania się przed wypowiedzią, twierdząc, że może nie ma prawa, skoro od trzech lat nie kolęduje. Namówiony opowiada kilka anegdot z wizyt duszpasterskich. U kogo najlepiej? - Ciekawe jest to, że w każdym mieście parafianie mają, według mnie, określone cechy charakteru. Uprzedzam jednak, że to bardzo subiektywna ocena. Najfajniejsi są mieszkańcy Gdyni. Tam mieszkają rodziny marynarzy. Ludzie są bardzo otwarci i światli. Nie boją się rozmawiać. Podejrzewam, że to dzięki marynarzom, którzy przynoszą ten kawał świata do domu. To niezwykle sympatyczni ludzie. Poznaniacy chcą pokazać swój dobytek. Właśnie w tym celu chętnie zapraszają do domów. Wrocławianie? Nie wiem. Chyba bardzo zwyczajni. Warszawiaków, niestety, odbieram jako bardzo zamkniętych i wyrafinowanych. Często z wyższością mówili: "dziś księdza nie przyjmuję" - opowiada ojciec Zdzisław Jaśko. Okazuje się, że musiał odnaleźć się w wielu zabawnych, wzruszających, a niekiedy niezręcznych sytuacjach. - Pewnego razu kobieta otworzyła mi drzwi w szlafroku i powiedziała: "Jak widać jestem nieprzygotowana" i odruchowo odchyliła odzienie. Zrobiła to bez zastanowienia. Przeprosiłem i poszedłem. Innym razem kobieta zaskoczona moją wizytą w popłochu szukała świec, krzyża. Znalazła świeczkę z zatopionymi owocami i kawą. Śliczna świeczka, naprawdę. Tylko nie na tę okazję. Bardzo głupio zrobiło mi się, kiedy powiedziała, że nie ma krzyża. Oznajmiła, że jest w pawlaczu, a drabina jest w piwnicy, więc sama nie da sobie rady. To była znana w Polsce osoba. A mąż jeszcze bardziej znany - mówi ojciec Jaśko. Jednak ojcu podczas wizyt duszpasterskich zdarzały się także wzruszające sytuacje, takie, które dobrze pamięta mimo upływu lat. Momenty wzruszające i zabawne... - Nie zapomnę, jak chodziłem po kolędzie jeszcze jako ministrant z księdzem. Weszliśmy na bardzo ubogi strych. Tam mieszkała taka biedna starowinka. Zapytała, czy zjemy "pyrków z zsiadłym mlekiem". Chętnie zjedliśmy. Podzieliła się z nami tym, co miała najlepszego. Jak była dumna, że nie odmówiliśmy. To było bardzo wzruszające. Podobnie jak pewien starszy żołnierz. Zastałem go w do połowy rozpiętym mundurze. Chyba wrócił z pracy. Kiedy zapukałem, odburknął, że nie przyjmuje. Po chwili jednak zmienił zdanie i zaprosił mnie do środka. Przez 40 minut "pluł" na Kościół. Nawet nie próbowałem z nim dyskutować, bo to musiałoby trwać bardzo długo. Po tych 40 minutach uderzył w płacz. Szlochał, że to wszystko nieprawda, co mówi, że wcale tak nie myśli. Musi mieć takie zdanie, bo wyrzucą go z pracy, bo jest żołnierzem politycznym. Płakał, że bardzo chciałby chodzić do kościoła, ale nie może się do tego przyznać. Pytał, kiedy go jeszcze odwiedzę. To było niezwykłe spotkanie - opowiada ojciec Zdzisław. Przyznaje, że spotykały go też zabawne sytuacje... - W jednym z mieszkań święciłem wszystkie otwarte pomieszczenia: kuchnie, pokoje itp. Jednak jeden pokój był ciemny i zamknięty. Otworzyłem te drzwi, nabrałem dużo wody święconej i chlusnąłem z całej siły. Usłyszałem stamtąd tylko takie odruchowe: mmm. Ktoś się tam ukrył przed księdzem. Ale ludzie nie potrafią tego robić. W ich gestach, mimice i postawie widać, że coś jest nie tak. Innym razem miałem chory pęcherz, kiedy chodziłem po kolędzie i w każdym mieszkaniu korzystałem z toalety. Po wizycie w czterech domach poszła plotka, że ksiądz łazienki sprawdza. Szeptali jedni drugim. W innym miejscu częstowali mnie denaturatem i pytali : "sssoo, nie napije się ksiądz ze mną". Były miejsca, gdzie kierowani dobrą wolą ludzie chcieli poczęstować mnie koniakiem. - Taki dobry koniaczek, nie poczęstuje się ksiądz? - pytali. Po kilku moich odmowach rozczarowani zdradzili wreszcie: - A w ubiegłym roku proboszcz się z nami napił. Odpowiedziałem, że właśnie dlatego ja się nie napiję - wspomina ojciec Jaśko. ...a także piękne Nie brakowało również bardzo pięknych momentów. - Kiedyś odwiedziłem rodzinę. Była tam dwójka dzieci, które położyły na stole 3 zeszyty do religii. Pomyślałem, że jeden się skończył i zaczęty został drugi zeszyt. Dzieci jednak wyjaśniły mi, że w tym trzecim zapisują dyżury. Notują, kto danego dnia prowadzi wieczorną modlitwę. Zdziwił mnie brak niedzieli. Dzieci wyjaśniły, że niedziela to dzień ich dziadków. To było piękne. Ogólnie ludzie mają w sobie ogromne pokłady dobra. Potrzebują kolędy. Ktoś gdzieś chce to zepsuć, powiedzieć, że to wyciąganie pieniędzy. Przecież na kolędzie daje ten, kto ma ochotę. Czasem zdarzają się puste koperty. Bywało, że widziałem biedę u ludzi i nie chciałem przyjąć pieniędzy, ale oni czuli się tym urażeni, bo przecież chcieli podzielić się tym, co mają. We Wrocławiu proboszcz zdecydował, że w ogóle nie przyjmujemy pieniędzy. Wtedy, pamiętam, odwiedziłem starą kobietę, która nie miała w domu nic, nawet jedzenia. Dałem jej wtedy 100 zł i zgłosiłem, by organizacje jej pomogły - przypomina sobie ojciec jezuita. Okazuje się, że takie niecodzienne sytuacje zdarzają się również podczas wizyt duszpasterskich. No cóż. samo życie. Ewa Tarnowska Dlaczego boimy się przyjmować księdze po kolendzie? Dołącz do dyskusji na forum!