- Usłyszeliśmy trzask szyb i huk, to pobiegliśmy zobaczyć, czy nie trzeba w czymś pomóc - dodaje Tadeusz Marat. Gdyby ci dwaj mężczyźni, z narażeniem własnego zdrowia, a może nawet i życia, nie wyprowadzili 80-letniego sąsiada z płonącego domu przy ulicy Jana Pawła II w Łowiczu i nie pomogli zejść jego córce z wysokiego okna domu, trzeba byłoby napisać smutny artykuł o dwóch spalonych żywcem osobach. Na szczęście jednak obydwaj byli w sklepie sąsiadującym ze spaloną posesją. Pan Mirek przyszedł po cukier, a pan Tadeusz jest właścicielem sklepu... Obydwaj są na tyle skromni, że nie doceniają tego, co dokonali. Pan Mirek bagatelizuje nawet to, że po akcji założyli mu w szpitalu kilka szwów na rękę, którą poważnie zranił podczas ratowania sąsiada. - Założyli mi chyba z siedem czy osiem szwów. Trochę palec drętwieje, myślałem że może ścięgna nadszarpnięte, ale lekarz powiedział, że jest w porządku - opowiada od niechcenia. Jak doszło do pożaru W wyniku wybuchu gazu wydobywającego się z piecyka gazowego w Wielki Piątek, 21 marca spłonęła połowa domu przy ulicy Jana Pawła II - naprzeciwko kościoła Chrystusa Dobrego Pasterza. Dwie osoby: 80-letni mężczyzna i jego córka uległy poparzeniu i trafiły do szpitala. Stan kobiety był stabilny, zaś stan właściciela posesji pogorszył się po przewiezieniu do szpitala, ponieważ kilka godzin po pożarze pojawił się u niego obrzęk po poparzeniu górnych dróg oddechowych. Był hospitalizowany na oddziale intensywnej opieki medycznej. W chwili zamykania tego numeru NŁ jego stan poprawił się na tyle, że miał być przeniesiony z OIOM na oddział chirurgiczny. Wybuch nastąpił o godzinie 13.15, w jednym z pomieszczeń mieszkalnych "bliźniaka". Dom jest na tzw. wysokim podpiwniczeniu, stąd pierwsze informacje, że wybuch wystąpił na piętrze domu. Wybuchł gaz nagromadzony w pomieszczeniu dogrzewanym za pomocą gazowego piecyka. Pękające od wysokiej temperatury szyby w ganku nad schodami usłyszeli będący w sklepie nieopodal mieszkańcy okolicznych posesji. - Mirek był u mnie w sklepie i rozmawialiśmy o świętach, a tu nagle słychać jakby gdzieś obok sklepu tłukło się szkło. Wyszliśmy przed sklep i zobaczyliśmy okruchy szkła u mnie na posesji - opowiada właściciel sklepu. - Najpierw to pomyślałem, że może przewróciły się skrzynki z butelkami, albo może pies goniąc za kotem coś zawadził - relacjonuje Mirosław Kwasek. Zobaczyli tłuczone szkło na podwórku sąsiada oraz tuż przy bocznej ścianie sklepu. Tam się pali! - Spojrzałem na górę budynku, a tam z takiego małego okienka wydobywał się dym. Mówię do Tadka: "tam się pali" i zdążyłem to wypowiedzieć, a okienko jak nie wystrzeliło w stronę sklepu... Coś tam nawet Tadkowi przy domu potłukło - opowiada pan Mirosław. Obydwaj pobiegli w stronę furtki i bramy palącej się posesji. Jeden z nich przez chwilę widział sylwetkę właściciela domu w ganku. Wtedy jeszcze pożar nie wyglądał groźnie. Pobiegli do bramy, nie mogli jej otworzyć, furtka też była zamknięta. Po chwili udało się.