We wtorek 31 marca w wyniku działań Centralnego Biura Śledczego i Prokuratury Krajowej wykryto sprawców i zleceniodawców czynu, który dla ówczesnej wójt gminy Sanniki mógł skończyć się tragicznie. Zatrzymanych jest 7 osób, wobec jednej zastosowano dozór policyjny. Napad miał miejsce 11 kwietnia 2000 roku rano, gdy Maria Fudała szła do pracy w Urzędzie Gminy, mogło to być około godz. 7.25. Młody mężczyzna zapytał ją o godzinę, odpowiedziała mu "wpół do ósmej" - wspomina w rozmowie z NŁ. W tym momencie oblał jej twarz ługiem sodowym - stężonym roztworem wodorotlenku sodowego. Nie wołała o pomoc, tylko odruchowo opuściła głowę w dół. Czuła potworny ból, jakby miała twarz w ogniu. Żrąca ciecz spływała jej po twarzy. Dostała się też pod rękaw płaszcza, raniąc rękę. - Czułam pieczenie i lęk o oczy. Wiedziałam, że jeśli podniosę głowę, to ciecz wpłynie za powieki - opowiada. Przez głowę przeszła jej myśl, że już nie zobaczy swoich dzieci. W tym momencie obok niej przeszło dwóch mężczyzn. Bała się, że żrąca ciecz na twarzy to początek napadu, a za chwilę ktoś do niej strzeli. Nic takiego się nie stało, "może być już tylko lepiej" - pomyślała. Jest pewna, że mężczyźni ci mieli za zadanie sprawdzić, czy zlecenie zostało wykonane. Pierwszą osobą, która ją zauważyła, była księgowa z ośrodka pomocy społecznej, która mieszka blisko i w tym samym czasie wychodziła do pracy. Zaczęła wołać o pomoc. Usłyszała ją inna sąsiadka, pielęgniarka środowiskowa, która miała w domu roztwór glukozy w butelce do kroplówek. Wylała ja na gazę i przykładała do twarzy pani wójt. To trochę zneutralizowało ług sodowy. Kobiety wsiadły do samochodu jednej z nich. Gdy Maria Fudała opowiada nam tę historię, jej samej chwilami wydaje się ona nieprawdopodobna. Kobiety jechały "maluchem" okrężnymi drogami, bo któraś z nich pomyślała, że spotkają napastników. Wydawało się im, że było to 4-5 mężczyzn w zielonym polonezie. Pomocy poszkodowanej kobiecie udzielono w ośrodku zdrowia w Sannikach. Obmyto jej twarz, podano leki przeciwbólowe. W ośrodku po raz pierwszy otworzyła oczy i spojrzała na siebie w lustrze. Miała uszkodzone rogówki oczu, więc przez mgłę widziała swoją poparzoną białą twarz. - O Boże, widzę! - to refleksja, która dobrze pamięta. Ambulansem z ośrodka zdrowia wieziono ją do Płocka, z naprzeciwka jechała karetka ze szpitala. Jeśli dobrze pamięta, w Dobrzykowie przesiadała się z jednej do drugiej. Trafiła do Szpitala Wojewódzkiego na Winiarach. Tam czekało na nią kilku lekarzy: okulista, dermatolog, laryngolog, neurolog. Dostała dobrą i fachową pomoc, za co jest dotąd bardzo wdzięczna. Leczenie trwało kilka lat. Najtrudniejsze były pierwsze dni, gdy nie mogła swobodnie oddychać ani jeść - karmiona była sondą. To nie była sprawa prywatna Była wójt gminy Sanniki nigdy nie miała wątpliwości, że napad związany był z pełnioną przez nią funkcją. W życiu prywatnym nie miała żadnych wrogów. Sama wspomina wypowiedzi, jakie pojawiły się w mediach po zdarzeniu, a sprawa była wtedy bardzo nagłośniona. Zastępca komendanta KWP z Radomia powiedział dziennikarzom Gazety Wyborczej, że jeśli podejmowała takie działania, powinna się z tym liczyć. Policja była też bardzo nieostrożna w rozmowach z dziennikarzami. Zastępca komendanta KPP w Gostyninie zaraz po napadzie powiedziała dziennikarzom, że rozmawiał z poszkodowaną i ona jest pewna, że rozpozna sprawcę. Taka wypowiedź napawała ją strachem, była w szpitalnym pokoju sama, nikt jej nie pilnował. Obawiała się, że nadal grozi jej niebezpieczeństwo. Poprosiła ordynatora, aby na sali umieścić jakąś pacjentkę, aby było jej raźniej. Co takiego zrobiła wójt gminy Sanniki, że przysporzyła sobie wrogów? Aby odpowiedzieć na to pytanie trzeba sięgnąć do 1998 roku, gdy w listopadzie objęła to stanowisko. Gmina była zadłużona, wszystkie jej konta były puste. Nie było pieniędzy na wypłaty dla pracowników ani na rozpoczęte inwestycje. Podejmowała wiele trudnych decyzji, np. zwolniła dyscyplinarnie zastępcę kierownika USC, która zajmowała się także ewidencją gruntów. Osoba ta spreparowała paragon z kawiarni Hotelu Europejskiego w Warszawie, aby uzyskać z gminy świadczenie za pobyt na wczasach z mężem. - Zwolniłam ją, bo jej działania w ewidencji gruntów były podejrzane. Bałam się, że osoba ta może coś spreparować i dać mi do podpisania. A obawy nie były przesadne, bo owa urzędniczka miała upoważnienie do podpisywania w imieniu gminy aktów notarialnych oraz do sporządzania aktów USC. Efektem tej decyzji było wiele skarg na panią wójt, jakie wpływały do Urzędu. Wszystkie były rozpatrywane zgodnie z procedurą - na komisji rewizyjnej, na sesji Rady Gminy. I choć wszystkie były odrzucane, to jednak zdaniem Marii Fudały powstała atmosfera, że skarg jest dużo. Nieraz podpisane były pod nimi inne osoby, jednak podczas rozmów z nimi nie były one zorientowane, czego skarga dotyczy. Inną trudną sprawą była budowa oczyszczalni ścieków. W gminnej kasie nie było pieniędzy na zapłacenie faktur za wykonane prace. Zresztą ich wartość wydawała się zawyżona, co potwierdziło 3 niezależnych ekspertów. Wójt zwolniła osobę sprawującą nadzór nad inwestycją. Wykonawca inwestycji opuścił plac budowy, żądając od gminy tytułem odszkodowania 1,2 mln zł. Sprawa odszkodowania toczyła się wiele lat przed sądem, ostatecznie doszło do ugody, a gmina zapłaciła około 130 tys. zł tytułem odsetek za niezapłacone w terminie faktury. Szybko umorzona, niespodziewanie wznowiona Sprawa napadu na wójta gminy Sanniki umorzona została przez w sierpniu 2000 roku z powodu nie wykrycia sprawców. Mniej więcej w tym czasie wójt wróciła do pracy. Gdzieś jednak głęboko w niej tkwiła nadzieja, że sprawa zostanie kiedyś wyjaśniona. Tę wiarę podtrzymywała w niej znajoma zakonnica ze Zgromadzenia Sióstr Zmartwychwstania Pańskiego z Mocarzewa. W jej rodzinnych stronach był przypadek wyjaśnienia zbrodni po 14 latach od jej popełnienia. A zrobiła to jedna osoba. W napadzie na panią wójt brało udział więcej osób, więc istniała szansa na to, że ktoś kiedyś wypowie słowa, które skierują ograny ścigania na właściwy trop. Wszystko wskazuje na to, że tak właśnie się stało. W sierpniu 2008 roku Maria Fudała odebrała pismo z Prokuratury Krajowej, Wydziału do spraw Przestępczości Zorganizowanej. Jego treść - urzędowa, lakoniczna - była informacją o wznowienia postępowania karnego. Była wzywana przez tę prokuraturę, m. in. miała możliwość rozpoznania mężczyzny, który na nią napadł. Od razu rozpoznała jego twarz. Dowiedziała się, jak się nazywa. Jest członkiem tzw. grupy żoliborskiej. W chwili napadu na nią miał 18 lat. Jak wynika z informacji, grupa przestępcza przyjmując zlecenie nie wiedziała kim jest przyszła ofiara. Wiedzieli, że to urzędnik państwowy, ale sądzili, że raczej sędzia lub prokurator. Zleceniodawcy zapłacili za zlecenie kilkanaście tysięcy złotych. Teraz ofiara napadu wie, że sprawa sądowa jest blisko, bo już kilkakrotnie wyznaczana była jej data. Nie zna nazwisk wszystkich osób, jakie zasiądą na ławie oskarżonych, ale wie, że będą to zarówno zleceniodawcy, jak i wykonawcy zlecenia. - Wiem, że przejść przez to będzie ciężko, ale nie do końca obciążam winą tego, co mnie napadł i oblał. Winę ponoszą ci, którzy to zlecili. Dziś Maria Fudała nie jest wójtem gminy Sanniki. Mówi, że to dobrze. Po przegranych wyborach w 2006 roku pracuje w Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego i Transportu Sanitarnego w Płocku, w której pracowała zanim została wójtem. Na jej twarzy prawie nie widać śladów tego, co przeszła 9 lat temu. Jest silną kobietą, ale przyznaje, że psychicznie wyrządzono jej wielką krzywdę. Gdy w rozmowie z nami wraca do tych przeżyć, widać, że nie jest to łatwe. - To było coś strasznego. Nie dziwię się, że ludzie w takich sytuacjach siwieją, załamują się. Przeżycie czegoś takiego, co mi się zdarzyło, jest jak najgorszy horror. Mirosława Wolska-Kobierecka