- Przygotowania do dożynek, w co może trudno dziś będzie uwierzyć, trwały rok - wspomina Antoni Sokalski, ówczesny prezydent Piotrkowa. - W ramach przygotowań utworzono dwa sztaby: miejski i wojewódzki. Tym pierwszym dowodziłem ja. Miasto zostało podzielone na rejony, a kierowały nimi sztaby robocze. Priorytetem była budowa, właściwie gruntowna modernizacja stadionu, na którym miały się odbywać uroczystości. Ale poza stadionem potrzebne było stworzenie całej infrastruktury technicznej i kulturalnej. W ramach tej ostatniej działał Zespół ds. Estetyzacji Miasta. To jemu zawdzięczaliśmy malowidła sportowców na blokach np. przy ul. Poprzecznej. Bloki dziś stoją, ale po rysunkach nie ma nawet śladu. Bardzo ważną sprawą dla ówczesnych władz miejskich i wojewódzkich było wybudowanie dróg, zwłaszcza dojazdowych do stadionu. W końcu miał nimi przyjechać najważniejszy człowiek Polski Ludowej. Ale nie przyjechał: przyleciał helikopterem. - Nieważne, ważne, że to, co zaplanowano, zrobiono, a więc np. dokończono trasę W-Z w Piotrkowie - mówi A. Sokalski. - Nie udało się za to oddać na 9 września przejścia pod wiaduktem na ul. Narutowicza. Wszystkie te inwestycje, które poczyniono na dożynki, były na bieżąco konsultowane nie tylko z przedstawicielami Rady Ministrów, ale także BOR-u. Bardzo dużą rolę w budowie nowych bloków i w ogóle przygotowaniach do wrześniowych uroczystości odegrali mieszkańcy miasta. Nie tylko Piotrkowa, ale także m.in. Płocka, Częstochowy, Opola czy Warszawy. Ostatni etap przygotowań był wyjątkowo gorący. Niektórzy, wspominając ten czas, twierdzą, że nie pamiętają, aby wtedy spali. Podobno pracowało się 24 godziny na dobę. - Ja spałem 3 - 4 godziny, wstawałem, goliłem się i szedłem do pracy - mówi były prezydent. - Nieraz o 3 czy 4 w nocy. Miałem wtedy 33 lata, siły, ambicję i chciałem się wykazać. Takich jak ja było wielu. Nie widzę w tym nic dziwnego, choć niektórzy twierdzą, że była to propaganda sukcesu. Przecież nawet dziś, jeśli przyjeżdża do nas gość, to staramy się, aby nasze mieszkanie wyglądało jak najładniej, prawda? Z okazji tych uroczystości w Piotrkowie nie dość, że tak wiele wybudowano, to jeszcze wyburzono ponad 600 szpecących miasto ruder, szop czy drewnianych ubikacji. I jeszcze jedno: trawy nikt na zielono nie malował. To plotki, które dziś kolportuje się w mediach. I naprawdę szkoda, że takie dożynki odbyły się u nas tylko jeden, jedyny raz... Przygotowania do wizyty Pierwszego "W odmienionym nie do poznania Piotrkowie Trybunalskim przekazano - nie tylko na dzień dożynek, ale i na przyszłe lata - liczne obiekty i urządzenia wspólnej użyteczności" - pisała jedna z jedynie słusznych gazet, organów PZPR, czyli "Głos Robotniczy". Te obiekty służą nam do dziś. Kładkę nad torami przy ul. Słowackiego podarowali nam robotnicy z Częstochowy, zaś amfiteatr - warszawiacy. Przez lata służył nam także Stadion XXXV-lecia, ale to już niestety przeszłość. Za to wciąż jeździmy trasą Warszawa - Katowice, nieprzypadkowo zwaną "gierkówką". To właśnie towarzysz Edward Gierek oraz premier Piotr Jaroszewicz i przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński byli najważniejszymi gośćmi Centralnych Dożynek. Pierwszego sekretarza w swoim gospodarstwie gościła Barbara Rytych, postać nie mniej ważna - starościna dożynek. - Starościną zostałam w wyniku specjalnego konkursu, do którego zgłosiła mnie moja partia, czyli ZSL - wspomina pani Barbara, mieszkanka wsi Proszenie. - Starostą został pan Stanisław Szmalec ze wsi Wola Rokszycka. Dożynki i przygotowania do nich były dość męczące, ale sama uroczystość - wyjątkowa. Nigdy wcześniej ani nigdy później Piotrków nie zorganizował podobnej imprezy. Stadion wypełniony był po brzegi, a zaproszenia na uroczystość trzeba było załatwiać po znajomości. Do dziś część rodziny ma do mnie pretensje, że im tego nie załatwiłam... Mimo że samych prób przed dożynkami praktycznie nie było, to już na tydzień przed nimi w domu pani Barbary zamieszkali przedstawiciele Biura Ochrony Rządu. Dlaczego? - A jak by tak jakiś wróg ustroju dom pani spalił, to gdzie by się towarzysz sekretarz z panią spotkał? - pytali retorycznie przedstawiciele ochrony. Stadion XXXV-lecia wypełniony po brzegi To było trudne lato. Deszczowy sierpień sprawił, że żniwa odbywały się dopiero pod koniec wakacji, a nawet we wrześniu. Władzom miejskim bardzo zależało, aby plony do 9 września zostały zebrane. Poganiano więc tych, którzy nie zdążyli zebrać zboża z pól. Zwłaszcza tych pól, obok których miał przejeżdżać Edward Gierek. A Pierwszy do Piotrkowa, a wcześniej do Proszenia przybył z małżonką. - Pan Gierek jadł przede wszystkim chleb ze smalcem, a pani Gierkowa, mimo że plotkowało się wtedy o jej zakupach robionych w Paryżu, zwykły, podany przeze mnie obiad - opowiada B. Rytych. - Na początku byłam trochę stremowana, choć pana Edwarda miałam okazję poznać już wcześniej: byłam aktywną działaczką ZSL-u, więc co jakiś czas bywałam w stolicy przy różnych okazjach. Ale trema szybko minęła, a sam obiad i oglądanie naszego gospodarstwa przebiegały w bardzo miłej atmosferze. Pamiętam, że zaskoczyła mnie wiedza, jaką na temat rolnictwa dysponuje małżonka towarzysza Gierka. On sam był człowiekiem kulturalnym i niezwykle towarzyskim. Sam finał Centralnych Dożynek pani Barbara wspomina tak: - Na stadion dowieziono mnie i pana starostę pod specjalną eskortą. Najpierw, w sobotę, na coś w rodzaju próby. Potem, po niedzielnym obiedzie, przyszedł czas na finał, który odbył się przy wypełnionym do ostatniego miejsca Stadionie XXXV-lecia. Szłam pod rękę z Edwardem Gierkiem i premierem Jaroszewiczem. Trema? Nie, już wtedy nie? Uroczystość, którą transmitowała Telewizja Polska, minęła mi bardzo szybko. Potem była jeszcze kolacja dla głównych bohaterów i w nocy odwieziono mnie do domu. Domu, w którym jeszcze tydzień po dożynkach mieszkali "borowcy". Starościna lokalną gwiazdą O pani Barbarze pisała prasa, z panią Barbarą przeprowadzano wywiady telewizyjne i radiowe, jesienią 1979 roku była chyba najpopularniejszą mieszkanką byłego województwa piotrkowskiego. Tę popularność i uznanie udało się zdyskontować. - Na początku lat 80. moja partia wystawiła mnie w wyborach do Sejmu. Z ósmego czy dziewiątego miejsca, ale udało się wejść. Ta kadencja była wyjątkowa, bo trwała sześć lat. Zresztą różniła się od dzisiejszych wieloma szczegółami. Np. wysokością diet. Dziś to ponad 10 tys. zł, a wtedy - równowartość dzisiejszych 40 zł ... Ciekawe, ilu z dzisiejszych posłów zdecydowałoby się na kandydowanie, gdyby wiedzieli, że będą co miesiąc dostawać 40 zł. My mieliśmy tylko darmowe przejazdy PKP i PKS, immunitet i mały pokoik w hotelu sejmowym. No, nie powiem, otrzymałam talon na wartburga. Mam go do dziś. Poza tym nic ani dla siebie, ani dla najbliższych nie potrafiłam załatwić. Nie umiałam i dalej nie umiem rozpychać się łokciami i dbać tylko o swoje. Nawet nie pamiętam, ile osób prosiło mnie, abym coś u Gierka załatwiła? Bez skutku. Barbara Rytych, pytana o bilans zysków i strat, które oznaczały dla niej Centralne Dożynki, mówi, że wyszedłby on na zero. Ale jest pamiętana i szanowana do dziś. Działa m.in. w Wojewódzkiej Radzie Kobiet, jest czynnym członkiem PSL-u (który zastąpił ZSL), jakiś czas temu redagowała pismo "Gromada - Rolnik Polski". Otrzymała mnóstwo odznaczeń i medali, np. Krzyż Oficerski. - Traktujcie te odznaczenia jako wyraz naszego szacunku dla waszej pracy i osiągnięć, a równocześnie jako symbol naszego stosunku do wszystkich polskich rolników, którzy trudzą się, by zabezpieczyć naszemu narodowi wszystko to, co potrzebne jest dla jego wyżywienia - mówił, wręczając medale, Edward Gierek. - Moja rola w Centralnych Dożynkach to dla mnie powód do dumy, a nie - jak mówią dziś niektórzy - do wstydu. To nie była żadna hańba! To wielka przygoda i wyróżnienie. Nie tylko dla mnie, ale całej wsi i regionu - denerwuje się pani Barbara. Gospodarstwo starościny dożynek z 1979 r., którym teraz bardziej zajmują się dzieci, do dziś świeci przykładem, choć nie odwiedza go już żaden z najważniejszych polskich polityków. Ofiara dożynek Ale nie wszyscy wrzesień '79 wspominają tak miło i przyjemnie. Przygotowania do Centralnych Dożynek w gospodarstwie Stanisława Szmalca, wybranego ich starostą, rozpoczęły się na kilkanaście dni przed finałem. Rozpoczęły od wyburzenia tego, co do tej pory w domu w Woli Rokszyckiej się znajdowało. Po prostu dom urządzono na nowo. Wybudowano kominek, kupiono nowe meble, zerwano stare podłogi i pomalowano ściany. Dom wyglądał pięknie, jak przystało na wizytę najważniejszego obywatela Polski Ludowej. Gospodarze byli zachwyceni. Do czasu, kiedy po dożynkach przyszedł rachunek za wykonany, przymusowy remont. - Żona starosty przypłaciła go ciężką depresją i rocznym pobytem w szpitalu- opowiada jedna z osób zaangażowanych w przygotowania do uroczystości. - Zdaje się, że już nigdy nie wróciła do dawnej formy. To trochę tak, jak z miastem, które 9 września 1979 r. było gospodarzem Centralnych Dożynek Państwowych. O nim też już nigdy później nie mówiło się tak dużo, i co najważniejsze, tak dobrze jak tamtego dnia. MCtka