Żywy udział w pomocy niesionej ukrywającym się Żydom brali lekarze. I tak: w drugiej połowie 1940 r. powstał w Warszawie tajny Komitet Porozumiewawczy Lekarzy Demokratów i Socjalistów, który jako jeden z celów działalności postawił sobie ukrywanie Żydów poza gettem, pomoc lekarską dla getta, wystawianie fikcyjnych zaświadczeń. Wydawane przez ten Komitet tajne pismo "Abecadło lekarskie" w okresie tworzenia gett apelowało do lekarzy o solidarność i opiekę nad przesiedlanymi i pozbawionymi warsztatów kolegami-Żydami. Pismo to angażowało się również, w zakresie tematyki lekarskiej, w zwalczaniu antyżydowskich chwytów propagandowych okupanta (afisze ze sloganami "Żydzi - wszy - tyfus plamisty"). Lekarze potajemnie ratowali chorych "niearyjczyków", którym w myśl zarządzeń hitlerowskich nie wolno było udzielać pomocy. Lokowali ich i przechowywali w szpitalach, niekiedy też dokonywali operacji zacierających ślady obrzezania. Poza lekarzami związanymi organizacyjnie z różnymi ośrodkami polskiego podziemia, także dziesiątki innych lekarzy, jak również farmaceutów, studentów medycyny, felczerów, położnych spotykało się z konkretnymi potrzebami dopomagania pacjentom-Żydom. Ogół lekarzy i innych pracowników sanitariatu postępował nie bacząc na osobiste zagrożenie, zgodnie z zasadami etyki tego zawodu. Świadczą o tym bardzo liczne dokumenty i relacje osób uratowanych przez lekarzy polskich. "W miejscowości podmiejskiej M. (Michalin) - zanotował Emanuel Ringelblum - operowała grupa partyzantów w liczbie 15. Pewnego razu, zapomniawszy o środkach ostrożności, udali się do pobliskiej rzeki, żeby się wykąpać. Zadenuncjowano ich w posterunku miejscowej żandarmerii, która niezwłocznie przybyła nad rzekę. Wywiązała się walka z przybyłymi żandarmami, w czasie której część partyzantów została ranna. O północy partyzanci żydowscy zapukali do miejscowego lekarza polskiego, który niezwłocznie udzielił im pomocy lekarskiej i podał im adres chirurga. Nie chciał przyjąć honorarium ani nawet pokrycia kosztów za opatrunki. Gdy mu zwrócono potem uwagę, że naraża się udzielając pomocy Żydom, i do tego jeszcze partyzantom, oświadczył, że jest lekarzem i musi zgodnie z nakazem sumienia udzielić pomocy każdemu, kto się po nią do niego zwraca." "Znane są wpadki ukrywania kobiet żydowskich przez pracowników szpitali - stwierdza Jakub Kenner. - Zdarzało się, że i Żyd płci męskiej znajdował w rozpaczliwej sytuacji schronienie na łóżku szpitalnym, chociaż obecność obrzezanego pacjenta narażała cały personel. W okresie hitlerowskiego terroru w Krakowie matka Żydówka przyniosła synka do szpitala Św. Łazarza. Chłopiec miał złamaną nóżkę. Zarówno matka, jak dziecko mieli "aryjskie" papiery, ale dr Lachowicz, naczelny lekarz szpitala, a także siostra z izby przyjęć od razu zorientowali się, że kandydat na pacjenta jest obrzezany. Jego obecność w szpitalu byłaby uznana przez Niemców za zbrodnię karaną śmiercią. Mimo to doktor i pielęgniarka przyjęli chłopca, odsyłając jedynie matkę. Zabrano się do leczenia nogi, bandażując jednocześnie chłopcu brzuch, na wypadek wizyty Gestapo. W czasie jednej z takich "wizyt" dr Lachowicz odmówił zdjęcia bandaży swemu małemu pacjentowi, zapewniając Niemców, że chłopiec jest chrześcijaninem i że za następnym razem będzie mógł im to udowodnić. W 2 tygodnie później Gestapo wróciło, ale chłopca nie było już w szpitalu. Personel szpitalny przewiózł go do klasztoru w okolicy Miechowa. Niemcy, którzy nie zaniedbywali okresowego przeszukiwania również klasztorów, znaleźli chłopca i zagrozili, że go zastrzelą. Zakonnice upierały się, że chłopiec jest chrześcijaninem. Przedstawiły oficjalne zaświadczenie, podpisane przez dra Lachowicza, że fatalny upadek tak uszkodził napletek i nóżkę chłopca, iż powstała konieczność operacji, by uratować mu życie." Ignacy Josipowicz, pochodzący z Węgier, a zamieszkały po wojnie w Stanach Zjednoczonych, opowiada: "W r. 1941 ja i moja rodzina, wraz z około 15 000 innych Żydów, zostaliśmy wywiezieni na wschód z Węgier, gdzie mieszkaliśmy. Żydów tych w większości skierowano do Kamieńca Podolskiego i tam wymordowano. Grupa, w której znajdowałem się wraz z rodziną, zatrzymała się na kilkudniowy odpoczynek w małej miejscowości Jagielnica, między Tłustem a Czortkowem. W wyniku interwencji kilku miejscowych Żydów tamtejszy lekarz, katolik, postarał się o to, by wolno mi było razem z rodziną pozostać w Jagielnicy. Dał mi mieszkanie w swoim domu i umożliwił uprawianie regularnej praktyki lekarskiej. W domu jego, gdzie zresztą zastaliśmy już Żyda - technika dentystycznego, przebywaliśmy cały rok - aż do powrotu na Węgry. Nasz przyjaciel chrześcijanin ochraniał nas jak własne dzieci. Mieliśmy również sposobność przekonać się, że głęboko współczuł ludności żydowskiej i czynił wszystko, co mógł, by nieść jej pomoc. Lekarz ten, który uratował nam życie, nazywał się Wojciech Lachowicz i przez kilka lat zasiadał w senacie polskim." Doniosłą rolę spełniało w dziele pomocy duchowieństwo katolickie i ewangelickie oraz zakony. Ankieta "w sprawie ochrony Żydów przez zakonnice polskie w okresie II wojny światowej", przeprowadzona w 1962 r. przez Wydział Spraw Zakonnych Sekretariatu Prymasa Polski przyniosła cenne i ciekawe - choć dalekie od pełności - materiały, obrazujące zarówno zakres i formy udzielonej pomocy jak i związane z tym zagrożenia i represje wobec sióstr zakonnych ze strony okupanta. Do odpowiedzi ankietowych dołączano częstokroć listy z podziękowaniami od uratowanych, fotografie z dedykacjami wzruszającej treści i inne charakterystyczne dowody trwałej więzi ludzkiej, jaka wytworzyła się poprzez dzieło miłości bliźniego. Nie było niemal na terenie Polski zgromadzenia zakonnego, które nie zetknęłoby się w okresie okupacji ze sprawą pomocy ukrywającym się Żydom, głównie kobietom i dzieciom, mimo że nacisk ze strony Gestapo i inwigilacja klasztorów były bardzo silne, a przymusowe przesiedlanie domów zakonnych, aresztowania i zsyłki do obozów koncentracyjnych poważnie utrudniały działalność konspiracyjną. Niektóre zakony prowadziły akcję w szczególnie szerokim zakresie: Zgromadzenie SS. Franciszkanek Rodziny Marii, przechowywały w swoich domach na terenie całego kraju kilkaset dzieci żydowskich (postać przełożonej prowincjonalnej tego Zgromadzenia - matki Getter, przeszła już do historii), Ss. urszulanki spełniały tę samą rolę w Warszawie, Lublinie, Krakowie i województwie krakowskim, we Lwowie, Stanisławowie i w Kołomyji, Ss. niepokalanki w swoich domach, Ss. karmelitanki bose użyczały schronienia szczególnie zagrożonym działaczom żydowskich organizacji tajnych. W ich domu przy ul. Wolskiej 27 w Warszawie w pobliżu muru getta świadczono różnorodną pomoc uciekinierom; tam był jeden z punktów przekazywania Żydom fałszywych dokumentów, tam też mieli swój lokal konspiracyjny łącznicy żydowskiego podziemia po stronie aryjskiej - Arie Wilner i Tuwie Szejngut i inni. Siedemnaście sióstr żyło w latach 1942-43 w nieustannym zagrożeniu życia, nie uchylając się od współdziałania w najbardziej nawet ryzykownych przedsięwzięciach. Benedyktynki samarytanki Krzyża Chrystusowego przechowywały dzieci i dorosłych w Pruszkowie, Henrykowie i Samarii na terenie województwa warszawskiego; zmartwychwstanki ukrywały Żydów we wszystkich swoich domach w całej Polsce; zgromadzenia SS. Franciszkanek Służebnic w Laskach k. Warszawy bywało niejednokrotnie, gdy inne zawiodły, ostatnim ośrodkiem ratunku i pomocy dla wielu prześladowanych; Zgromadzenie Sacré Coeur roztaczało we Lwowie opiekę nad Żydami w okresie największego tam nasilenia terroru hitlerowskiego. "Prawdziwych danych co do liczby ukrywanych żydowskich dzieci (w sierocińcu w Płudach) dowiedziałem się dopiero po wyjściu Niemców - wspomina Władysław Smólski, uczestnik akcji pomocy Żydom, literat, autor książek "Losy dziecka" i "Zaklęte lata". - Oto na 160 dziewczynek było ok. 40 Żydóweczek. W Płudach znajdował się również drugi zakład tych samych sióstr franciszkanek, gdzie przebywało ok. 120 chłopców. Tam procent przechowywanych żydowskich dzieci był nieco mniejszy, co równoważy się bez porównania większym ryzykiem... Zgromadzenie Sióstr Rodziny Marii w Polsce dzieliło się administracyjnie na 3 prowincje. Ponieważ prowincja warszawska prowadziła przeszło 60 sierocińców, a stosunek do sprawy pomocy Żydom panował we wszystkich identyczny, dzięki działającej we władzach prowincjonalnych matce Matyldzie Getter, można powiedzieć śmiało, że ta jedna prowincja przechowała kilkaset żydowskich dzieci. Postawa moralna zakonnic była tym piękniejsza, że nie chodziło im o przysporzenie nowych wyznawców Kościołowi, lecz o ratowanie ludzkiego życia. Chrztu udzielano bardzo rzadko, tylko na własne żądanie nielicznych starszych dzieci, i to po długim przygotowaniu katechetycznym. Pamiętam stosunek do tych spraw s. Stefanii: jak zachłanna była w ratowaniu, jak skwapliwie przyjmowała do zakładu każde żydowskie maleństwo. Niektóre z dzieci miały bardzo "niedobry" wygląd, toteż nie wyprowadzano ich na spacer, a w razie wizytacji władzy niemieckich - o czym ostrzegał zakład miejscowy sołtys - chowano w jakichś skrytkach albo lokowano po domach prywatnych, czy też u mieszkającego niedaleko ks. Godlewskiego - niedawnego proboszcza parafii katolickiej w getcie, który w akcji ratowania Żydów przejawiał wręcz nieprawdopodobną energię Najgorzej było z przewożeniem takich dzieci, bo zdarzały się i podobne sytuacje Wówczas zawijano im bandażami część twarzy, aby rysy semickie mniej były widoczne. Jakich to podstępów, jakich ryzykownych posunięć nie potrafiły zastosować dzielne siostry w obronie swoich wychowanków." * * Władysław Bartoszewski, "Polacy, Żydzi, Okupacja", Wydawnictwo Znak, Kraków 2016